Dzięki otwarciu portalu do Urithiru, starożytnego świętego miasta Świetlistych Rycerzy, armia Dalinara uniknęła zagłady. Pojawienie się nowej niszczycielskiej burzy, którą sprowadzili Parshendi, to moment zwrotny. Nawet jeśli siłom dowodzonym przez Dalinara udało się znaleźć schronienie, inni mieszkańcy Rosharu muszą teraz zmierzyć się z nowym zagrożeniem. Nowa burza, ochrzczona mianem Wiecznej Burzy, pustoszy i równocześnie zmienia świat.
Największa zmiana dotyczy parshmenów. Potulni dotąd niewolnicy o bardzo ograniczonej inteligencji, zmieniają się. Zyskują inteligencję. Co dziwne, nie wyładowują nagromadzonej latami frustracji, by odegrać się na dotychczasowych panach. Po prostu porzucają swoich panów i odchodzą. Przyjmują rozkazy od sił, które powróciły. A te rozkazy kierują ich do miejsc, gdzie powstaje armia.
Dalinar czuje, że musi zjednoczyć cały Roshar. Nie wie tylko, jak to zrobić. Reputacja wojownika, którą budował latami, jest największą przeszkodą na drodze do zdobycia zaufania innych władców. Co gorsza, odzyskuje powoli pamięć. Musi zmierzyć się ze wspomnieniami. A ze wspomnień tych wyłania się bardzo nieprzyjemny obraz jego osoby. Był bezlitosnym, krwiożerczym wojownikiem. Dalekim od ideałów, które obecnie głosi. Robił rzeczy, które budzą przerażenie w nim samym. Ma więc duży problem z akceptacją samego siebie i swoich wspomnień.
Kaladin udaje się na ratunek rodzinie. Odkrywa, jak bardzo zmienił się przez ostatnie lata. Jak zupełnie nie pasuje do miejsca, z którego pochodzi. Ma też problem z parshmenami. Niby rozumie, że stali się jego wrogami, ale nie chce się z tym pogodzić. Tym bardziej teraz, gdy po zyskaniu na inteligencji stali się bardziej ludzcy.
Zagotowałem się wewnętrznie, gdy Kaladin zaczyna mieć problem z zabijaniem wrogów, bo nie wie, czy zasługują na śmierć. Rozumiem, że politycy potrafią wmawiać ludziom, że jakaś grupa, którą określa się mianem wroga, zasługuje na śmierć. Jednak od osoby myślącej oczekiwałbym, że od początku rozumie, że po drugiej stronie jest taki sam człowiek, który ma rodzinę i marzenia. Zabicie go to konsekwencja zdarzeń, które uczyniły nas przeciwnikami. Nierzadko wbrew naszej woli. Kiedy jednak jest się na polu bitwy, takie rozterki przestają mieć sens. Pozostaje kwestia, kto przeżyje, a kto zginie. Albo ja jego, albo on mnie. A Kaladin walczy od lat. Już dawno powinien to sobie uświadomić. Tymczasem zachowuje się jak nowicjusz i w efekcie giną ludzie.
Shallan zatraca się w kreowaniu nowych wariantów samej siebie. Czuje się pewniej, gdy udaje, że jest kimś innym. Postaci, które wymyśliła, wydają się jej bardziej interesujące od niej samej. Wmawia sobie, że posiadają one cechy, których niedostatki odczuwa sama Shallan. Tyle tylko, że w efekcie alienuje się coraz bardziej. Kłamstwo kusi ją mocniej, niż prawda.
Jak widać już z krótkiego wprowadzenia, autor bardziej koncentruje się na postaciach, niż na akcji. Fabuła gdzieś utyka. Powracają wszystkie zmory znane z pierwszego tomu cyklu. Postaci koncentrują się na rozczulaniu się nad sobą, zamiast stawiać czoła otaczającej ich rzeczywistości. I są w tym naprawdę bardzo dobre. A myślałem, że ten etap mają za sobą.
Mimo że na pierwszy rzut oka polityka powinna być istotną osią fabuły, autor zupełnie sobie na tym gruncie nie radzi. Intrygi są infantylne. Dalinara i jego otoczenie w wielu kwestiach cechuje dziecięca wprost naiwność. Szkoda, bo potencjał fabularny ogromny, a prawie niewykorzystany.
Właściwie, to nie bardzo wiadomo, o co w ogóle chodzi w całej tej historii. Szybka akcja w drugim tomie (który musiałem ponownie przeczytać, bo inaczej zagubiłbym się kompletnie) przysłoniła mankamenty fabularne. Porwany przez akcję nie miałem czasu na głębsze analizy. Nawet podczas ponownej lektury. Natomiast z kart "Dawcy przysięgi" zaatakowała mnie nuda. Zaczęły mnie irytować pseudofilozoficzne dialogi. Ledwie znosiłem wygłaszane co i rusz oceny moralne, bo nie miały one wielkiego sensu w sytuacji, gdy nie został przedstawiony obowiązujący w uniwersum system moralny. To ma swoje konsekwencje, bo czytelnik może do oceny zachowań bohaterów użyć własnego systemu wartości, ale nie wie, jak to się ma do obowiązującego w wyimaginowanym uniwersum systemu wartości. Przykładowo, w starożytności na wojnie nie było podziału na wojskowych i cywili. Wróg to wróg. Nieważne, w jakim wieku i jakiej płci. Mordowania kobiet i dzieci nie uważano za nic złego. Co najwyżej było to nieopłacalne, bo przecież korzystnej było sprzedać ich do niewoli. Z dziejów Rzymu znamy przypadki, że mordowano nawet zwierzęta, bo skoro były we wrogim mieście, też zasługiwały na miano wroga. Dopiero w średniowieczu (rzekomo najgorszej epoce w dziejach), wypracowany został nowy kodeks prowadzenia wojny. Duża w tym zasługa Kościoła. I choć ten sam Kościół ma też na sumieniu wiele złego, na tym polu dokonał rzeczy wielkiej. Cały ten wywód po to, by zwrócić uwagę na niejasność ocen moralnych. Czytelnik przyłoży swoją miarę, ale czy jest ona właściwa?
Szkoda, że autor postanowił uczłowieczyć parshmenów. Dzięki temu może lepiej manipulować czytelnikiem, bo są większe szanse na empatię, ale parshmeni stali się w efekcie nudni. Motyw zderzenia kultur był znacznie ciekawszy. Inność sprawiała, że parshmeni wydawali się prawdziwsi.
Całkiem sporo pomysłów fabularnych zasługuje na krytykę. Tylko jak to zrobić, by nie zdradzić zwrotów akcji? Mam z tym problem. Spróbuję ogólnikowo. W pewnym momencie okazuje się, że krytyczną kwestią dla fabuły jest stosunek do zagadnienia własności. Dość długo zajęło ludzkości wypracowanie pojęcia prawa własności. Przez tysiąclecia rabunek uważano za doskonały sposób nabycia własności. Od czasu, gdy pojawiła się koncepcja prawa, ludzkość próbuje to myślenie ograniczyć, ale z marnym skutkiem. Najczęściej przybiera ono postać przysłowiowej mentalności Kalego: jak Kali ukraść - dobrze, jak Kalego okraść - niedobrze. Najgorzej, gdy za rabunek bierze się państwo. A tak się składa, że na przestrzeni tysiącleci wszyscy zdążyli okraść wszystkich. W tych okolicznościach prawa historyczne nie mają żadnego sensu. Są co najwyżej pretekstem do kolejnego rabunku. Tym samym, istotna dla powieści oś sporu nie może być rozpatrywana w kontekście moralnym, bo to bzdura. Czy było sprawiedliwe wysiedlenie Polaków z Kresów Wschodnich, gdzie mieszkali od stuleci? Czy było sprawiedliwe wysiedlenie Niemców z tzw. Ziem Odzyskanych, skoro też mieszkali tam od stuleci? Zresztą, gdyby pogrzebać w genealogii, zapewne okazałoby się, że w wielu przypadkach była to ludność miejscowa, która w pierwszym przypadku została spolonizowana, w drugim - zgermanizowana. Co innego, ocena polityczna tych zdarzeń. Te decyzje rozwiązały określone problemy. Skutecznie zapobiegły pewnym problemom. Tyle tylko, że każdy z wysiedlonych czuł się potraktowany niesprawiedliwie. Tak bywa, bo polityka niewiele ma wspólnego z moralnością. O czym wielu zdaje się zapominać. Polityka ma rozwiązywać problemy. Choć sami politycy często o tym zapominają i wolą stwarzać problemy. Potem stroją się w szaty bohaterów, gdy dzielnie rozwiązują problemy, które sami stworzyli.
Końcówka kolejny raz ratuje powieść, która ugrzęzła w absurdach. Może następny tom będzie lepszy? Ten tom nie jest tak słaby, jak "Droga królów", ale do innych powieści autora mu daleko. Nawiązania fabularne do "Siewcy Wojny" / "Rozjemcy" są może i intrygujące, ale nie wystarczą, by uratować całość.
Przymierzając się do lektury kolejnego tomu cyklu, musiałem odświeżyć sobie "Dawcę Przysięgi". Prawie nic nie pamiętałem po tych paru latach, które minęły. Czytając kolejny raz mierzyłem się raz jeszcze z mieliznami fabularnymi. Zbyt dużo słów, a za mało treści. Akcji jak na lekarstwo. Lektura była niezwykle nużąca. Co ciekawe, pierwszy tom nie wypadł tak źle, jak drugi. W drugim było coraz dziwniej i dziwniej. Robiło się coraz bardziej surrealistycznie. Autor dokładał kolejne klocki do wieży, którą buduje. Coraz więcej pomysłów. Coraz więcej zagadek. Coraz mniej sensu. I przede wszystkim bohaterowie, którzy zagubili się gdzieś w swoich problemach wewnętrznych na tyle, że problemy zewnętrzne ich przerastają.