|
Urodziłem się 11
listopada 1971 roku w Lipnicy na Kaszubach.
Choć nie miałem wpływu na datę, to jest to
jeden z niewielu podarunków od losu. Datę
tę bardzo łatwo zapamiętać. Banalnie prosty
mam też PESEL, co w dobie wszystkich ciągów
cyfr i liter, które człowiek musi pamiętać,
jest dużym ułatwieniem. No a wreszcie dzień
ten jest obecnie wolny od pracy ze względu
na święto narodowe. Kto nie chciałby mieć
wolnego w dniu swoich urodzin?
Choć urodziłem się w Lipnicy, to byłem
tam zaledwie kilka razy w życiu. Najmłodsze
lata spędziłem w Rucowych Lasach. Ot parę
rozrzuconych zabudowań i nic więcej. Za
to dużo lasów. Jak to na Kaszubach. Z tego
okresu pozostało mi zaledwie kilka mglistych
wspomnień. Moi rodzice opuścili bowiem gospodarstwo
dziadków i wynajęli dom w pobliskiej wsi
o nazwie Upiłka. Mieszkaliśmy tam do 1979
roku. Ten okres życia pamiętam już lepiej.
W moich wspomnieniach to lata sielanki,
która skończyła się wraz z przeprowadzką
do Miastka.
Miastko to nieduże miasto w województwie
pomorskim. Posiada wszystkie wady i zalety
małych miasteczek. Mało prawdopodobne, żebyście
o nim słyszeli. Kiedyś wygrywało w rankingach
miejscowości z największym odsetkiem bezrobocia.
W swoim czasie było też znane w pewnych
kręgach ze względu na produkowane tam wino
marki "Arizona".
W nowej szkole podstawowej byłem obcy.
Nagle dowiedziałem się o sobie niezbyt przyjemnych
rzeczy. Dzieci w mieście są bardziej okrutne
od tych na wsi. Kończąc pierwszą klasę podstawówki
na wsi nie miałem pojęcia, że mam odstające
uszy i jestem piegowaty. Zaczynając drugą
klasę podstawówki w mieście, szybko zostałem
w tej kwestii uświadomiony. Gnębiony przez
rówieśników, zacząłem uciekać w świat książek.
I w pewnym sensie tak już zostało.
W 1986 roku ukończyłem podstawówkę i faktycznie
pożegnałem Miastko, choć wciąż spędzam tam
urlop i święta. Postanowiłem zostać elektronikiem.
Rozpocząłem naukę w Technikum Elektrycznym
w Słupsku, w klasie o specjalności elektronika.
O ile jednak zapełniono mi głowę masą teorii,
o tyle z praktyką w zawodzie było znacznie
gorzej. Ostatecznie praktyki w zakładach
cukierniczych, czy też mleczarni, w kontekście
mojego przyszłego zawodu były mało pouczające.
Niewątpliwie jednak kontakt z zakładami
pracy późnego socjalizmu znacząco wpłynął
na moje poglądy polityczne i gospodarcze.
Nawet na przełom 1989 roku zakłady te reagowały
wyjątkowo ospale, za co niektóre z nich
zapłaciły najwyższą cenę.
W latach 1986-91 mieszkałem w bursie. To,
co się tam działo, to materiał na powieść.
Na samo wspomnienie kręcę głową z niedowierzaniem,
że coś takiego było możliwe. Kto przetrwał
bursę, ten już nie musiał bać się wojska.
Albo, doświadczywszy życia w bursie, nie
chciał marnować kolejnych lat życia. Zaliczałem
się do tych ostatnich. Kiedy zatem w 1991
roku zdobyłem dyplom elektronika, było dla
mnie jasne, że muszę iść na studia. Zaskoczyłem
jednak wiele osób swoim wyborem. Postanowiłem
na jakiś czas dać sobie spokój z elektroniką.
Do końca nie byłem pewien, co powinienem
studiować. Było tyle ciekawych możliwości.
Ostatecznie wybrałem historię na Uniwersytecie
Gdańskim.
Studia były bardzo aktywnym okresem mojego
życia. Z nauką radziłem sobie na tyle dobrze,
że miałem później co wypisywać w swoim CV.
A choć nie próżnowałem, pozostawało mi wciąż
sporo wolnego czasu, podobnie jak niektórym
kolegom i koleżankom. Utworzyliśmy Koło
Myśli Politycznej. W jego ramach organizowaliśmy
spotkania i dyskusje oraz wydawaliśmy własną
gazetkę "Per Contra". Niektórzy
z nas, w tym ja, zaangażowali się ponadto
w działalność samorządu uczelnianego. Już
od trzeciego roku studiów kontrolowaliśmy
samorząd na wydziale. Było to ciekawe doświadczenie
życiowe.
Niestety, czas jest nieubłagany i w 1996
roku trzeba było żegnać się ze studiami
oraz zdać egzamin magisterski. Pojawiło
się istotne pytanie: co dalej? Rynek pracy
był niewiadomą. Wybrałem więc łatwiejszą
drogę: studia doktoranckie. Kiedy podjąłem
tę decyzję, wcale nie byłem pewien, czy
chcę pisać doktorat. Odsunąłem tylko problemy
z wyborem drogi życiowej na dalszy plan.
Ale w życiu tak to już bywa, że prowizorki
okazują się nadzwyczaj trwałe.
Studia doktorancie nie były sielanką. Stypendium
było żałośnie niskie (w 2000 roku dostawałem
530 zł). Wystarczało wyłącznie na opłacenie
pokoju w hotelu asystenckim (350 zł) i na
przeżycie przez dwa tygodnie na skromnej
diecie. Na resztę trzeba było zapracować.
Tyle tylko, że obowiązywał zakaz podejmowania
pracy na etacie. Ratowałem się więc pracując
na umowę zlecenie lub umowę o dzieło. Połowę
tygodnia poświęcałem na zarabianie pieniędzy.
Pomimo tego w dalszym ciągu troska o sprawy
materialne pozostawała na drugim planie.
I jakoś tak się złożyło, że ten okres mojego
życia był najszczęśliwszy. Byłem już w pełni
niezależny finansowo, zajmowałem się swoją
pasją, czyli historią, doskonale układało
się moje życie osobiste. Wszystko to się
skończyło w roku 2000.
Ostatni rok XX wieku nie był dla mnie łaskawy.
Skończyły się beztroskie lata studiów doktoranckich.
Obroniłem doktorat, który został nawet wyróżniony
decyzją Rady Naukowej Instytutu Historii,
ale przyszłość była wielką niewiadomą. Co
najgorsze, moje życie osobiste legło w gruzach.
Musiałem na nowo poukładać sobie życie.
Znaleźć jakiś cel. Z perspektywy muszę ze
smutkiem stwierdzić, że nie udało mi się
osiągnąć przez te ostatnie lata zbyt wiele.
Utrzymywałem związki z uczelnią i historią,
ale coraz bardziej przykuwały moją uwagę
problemy materialne. Wykłady na uczelni
dawały sporo satysfakcji, ale niewielkie
wpływy na konto. Początkowo podstawowym
źródłem dochodów pozostawało (tak, jak i
na studiach doktoranckich) prowadzenie kursów
przygotowujących do egzaminów wstępnych
na studia. Przede wszystkim na prawo. Miałem
w tej dziedzinie niebagatelne doświadczenie,
bo zająłem się tym już na czwartym roku
studiów. Przejściowo miałem nawet własną
firmę, która zajmowała się tą działalnością.
Wycofałem się z tej branży ostatecznie w
2004 roku. Zresztą egzaminy wstępne i tak
miały być zniesione. Poza tym przez pewien
okres współpracowałem z "Mówią Wieki"
i byłem konsultantem historycznym w Gdańskim
Wydawnictwie Oświatowym. A najzabawniejsze,
że po latach wróciłem do elektroniki. Przynajmniej
w pewnym sensie. Od 2003 roku pracuję w
firmie SATEL, produkującej systemy alarmowe.
W sumie kilka ostatnich lat było dość trudnych
(równoczesna praca dla kilku pracodawców),
ale udało mi się osiągnąć przynajmniej jedno:
w tym roku mogłem wreszcie formalnie zostać
gdańszczaninem. |
|