Kiedy ostatnio dopadł mnie głód science-fiction, kupiłem dwie książki. Jedną z nich była powieść "Budowniczowie nieskończoności", a drugą "Wieczna wojna". "Budowniczowie nieskończoności" okazała się dobrą książką, choć był to strzał w ciemno. W przypadku "Wiecznej wojny" o zakupie zdecydował fakt, że zetknąłem się z tym tytułem dawno temu w "Komiks - Fantastyka". Był to rok 1990. Kupiłem dwie pierwsze części. Nie pamiętam już, jaka była przyczyna, ale nie kupiłem ostatniej części. Po latach postanowiłem więc poznać zakończenie. Dopiero w trakcie lektury zaczęło do mnie docierać, że znam niektóre fragmenty. Co więcej, wiedziałem, jak się to skończy. Zrozumiałem, że nie jest to mój pierwszy kontakt z tą historią. Nie chodzi tu wcale o komiks, który w rzeczywistości oparty jest jedynie na wątkach powieści i w dużym zakresie od niej odbiega. Sprawdziłem to jednak dopiero po skończeniu lektury. Teraz wiem, że okrojona wersja tej historii (pewnie cenzura maczała w tym palce) ukazała się na początku lat 80-tych w "Fantastyce". Mam ten numer. Mocno pożółkły leży w szafie.
Bohaterem powieści jest William Mandella, z wykształcenia fizyk, który w związku z konfliktem z rasą nazwaną przez Ziemian "Taurańczykami" zostaje zmobilizowany. Razem z grupą rówieśników przechodzi twarde szkolenie, a następnie zostaje wysłany do walki. Walka w warunkach kosmicznych oznacza ogromne straty. Co gorsza, ze względu na podróże międzygwiezdne, dochodzi problem dylatacji czasu. 2 lata służby w kosmosie, które były udziałem Mandelli, to 21 lat na Ziemi. Świat zmienił się dość radykalnie: przeludnienie, kryzys gospodarczy, zmiany obyczajowe, wszechogarniająca przemoc i nieokiełznana przestępczość. Mandella, choć nienawidzi armii, nie potrafi odnaleźć się na Ziemi, zaciąga się więc ponownie. Uczestniczy w kolejnych akcjach bojowych, w coraz odleglejszych miejscach kosmosu. Mandella nie zna i nie rozumie otaczającego go świata. Alienacja powiększa się z każdą akcją bojową, która pochłania kolejne ziemskie stulecia. Walczy za ludzi i społeczeństwo, które są mu obce.
Książka jest ciekawa nie tylko ze względu na pokazanie konfliktu międzygwiezdnego i jego następstw. Mnie zaintrygował zupełnie inny aspekt. Nie pierwszy raz spotykam się na gruncie fantastyki-naukowej z projekcją współczesności na przyszłość. To przypadłość wielu autorów. Od razu zastrzegę, że w żaden sposób nie wartościuję tego zjawiska. Uważam je po prostu za interesujące. Lektura tego typu książki pozwala poznać, co myśleli ludzie w określonym momencie historycznym. W przypadku "Wiecznej wojny" na okładce nie ma ani słowa o chwili powstania książki. Jednak już lektura pierwszych stron pozwala umiejscowić powieść w latach 70-tych XX wieku i stwierdzić, że autor odwołuje się do doświadczeń wojny w Wietnamie. Ta projekcja jest tak silna, iż pozwala nawet domniemywać, że autor był w Wietnamie i - jak wielu innych w tamtym czasie - zupełnie nie rozumiał tej wojny. Zgadywałem i miałem rację. Przeczytałem o tym w posłowiu Marka Oramusa. Zresztą w dużym stopniu zgadzam się z oceną Oramusa. Haldeman kiepsko sobie poradził z przewidywaniem tendencji, które pojawią się na polach bitew. Jego uraz do armii był na tyle silny, że podszedł do tego zbyt emocjonalnie. Ukazał armię przyszłości jako zdemoralizowaną do granic możliwości maszynę do destrukcji. Przy czym jej destrukcyjny charakter nie przejawia się tylko w stosunku do wrogów, ale także wobec własnych żołnierzy. Już na etapie szkolenia wielu z nich ginie. Ten fragment powieści był zdecydowanie najsłabszy. O mało mnie nie zniechęcił do lektury. Z jednej strony armia wyszukuje rzekomo najinteligentniejszych, a potem lekkomyślnie pozwala na śmierć wielu z nich na etapie szkolenia. Inna sprawa, że sądząc po dialogach i sposobie zachowania, to iloraz inteligencji tych rekrutów nawet nie oscylował wokół 150 IQ. Bliższy był raczej 80.
Kiedy jednak już autor dał sobie spokój z opisywaniem szkolenia rekrutów, to zaczęło być zdecydowanie lepiej. Nawet znalazł uzasadnienie, po co komukolwiek w wojnach międzygwiezdnych piechota. Ukazując wojnę widzianą w wąskim wycinku, pokazał, jak bardzo bezsensowne mogą wydawać się żołnierzom akcje bojowe. To problem każdego konfliktu. Szczególnie silnie było to widoczne w okresie wojny w Wietnamie. Istotny jest także aspekt medialny tego konfliktu, który zdecydował o nastrojach w Ameryce i stosunku do tej wojny. Pierwszy raz w historii reporterzy mieli swobodny dostęp do linii frontu. Wolne media na Zachodzie były już potęgą, a armia nie nauczyła się jeszcze, jak sobie z nimi radzić. Wojna nie jest niczym przyjemnym. Pokazanie tej prawdy drogo kosztowało amerykańską armię. Współczesne armie wiele się nauczyły na ówczesnych błędach i nie dopuszczają do tak swobodnego przepływu informacji. Oczywiście, nie można też zapominać, że na lata wojny w Wietnamie przypada nasilenie ofensywy ideologicznej myśli komunistycznej o różnym zabarwieniu (anarchiści, marksiści, trockiści, maoiści i innej maści lewacy). Odpryskiem tego był ruch hippisowski (który zresztą zostaje wspomniany w powieści). Żołnierze w Wietnamie walczyli daleko od domu. Domu, który się zmieniał. To samo dotyczy bohaterów powieści.
Haldeman, sięgając po s-f jako środek wyrazu, jedynie bardziej przejaskrawił pewne zjawiska. Nie przewidywał przyszłości, bo zdecydowanie widać, że takie zadanie go przerosło. Opisywał rzeczywistość. Część jego pomysłów odpowiadało ówczesnym wyobrażeniom przyszłości. Królowała antyutopia i przyszłość przedstawiano w ciemnych barwach. Stąd dyżurne tematy to przeludnienie, kryzys gospodarczy i przestępczość. Zabawne, że w wielu epokach taki pesymizm znajdował zwolenników, ale dopiero pojawienie się science-fiction dało im większe pole do popisu. Cóż, zmiany zawsze ludzi przerażały, a przyśpieszenie tempa zmian począwszy od XIX wieku dało silniejszą pożywkę tym obawom.
Byłbym niesprawiedliwy, gdybym pomysły Haldemana uznał za wtórne. Włączył się w pewien nurt pisarski, ale wskazanie na pomysły wspólne dla wielu autorów nie dowodzi braku oryginalności. Po prostu jego myśli biegły podobnym torem. Czasami zresztą bywa bardzo pomysłowy. Dostrzegał pewne procesy - takie jak rosnąca popularność narkotyków, czy emancypacja środowisk homoseksualnych - i starał się zaszokować czytelnika wizją społeczeństw, w których zjawiska te się upowszechniają. Pomysł, że homoseksualizm staje się dla rządu formą kontroli narodzin, a jego propaganda jest oficjalną polityką, wydał mi się dość humorystyczny. Nierealny, ale zabawny (że też Giertych na to nie wpadł - mógłby tym straszyć wyborców).
Mógłbym dalej analizować pomysły autora na społeczeństwo i państwo przyszłości, i wykazywać, dlaczego były chybione, ale nie jest to przecież polemika z autorem. Powieść ma kilka naprawdę dobrych fragmentów. Szczególnie interesujący był opis ostatniej akcji bojowej. W końcu autor to fizyk (podobnie jak bohater powieści, co z pewnością nie jest przypadkiem). Na tym polu może się popisywać wiedzą i oryginalnymi pomysłami. Szkoda tylko, że sposób zakończenia konfliktu jest zupełnie nieprzekonujący. Autor miał chyba tego świadomość, ale nie miał też żadnego lepszego pomysłu. Pośrednio zwraca się więc do czytelnika ze słowami: "I tak tego nie zrozumiecie, więc przyjmijcie to na wiarę".
Książkę warto przeczytać. Nie wszyscy mają skrzywienie historyczne, jak ja. Dostrzegą więc inne zalety powieści. W swoim czasie zapewne była ona bardzo oryginalna. Niestety, gatunek science-fiction - jak w ogóle literatura - jest bezlitosny i dobre pomysły szybko sobie przyswaja.
Po kilkunastu latach postanowiłem sobie przypomnieć tę powieść. Nie bardzo tylko wiem, co mógłbym dodać do mojej poprzedniej oceny. Wciąż uważam, że warto tę książkę przeczytać, by poznać projekcje przyszłości sprzed lat. Kompletnie chybione. Po prostu przyszłość zawsze zaskakuje. Naturalnie, gdy mamy tyle różnych wizji, niektóre z nich bywają trafione. To jednak rzadkość.
Co innego, gdy potraktujemy tę powieść jako komentarz do ówczesnej rzeczywistości. Jako swego rodzaju głos w debacie o polityce i społeczeństwie. Ostrzeżenie przed potencjalnymi ryzykami. Przerysowane, ale warte refleksji. Autor się pomylił, ale intencje miał dobre. Wyraził swoje lęki i stworzył w ten sposób ciekawą powieść.
Jeśli chodzi o pomyłki w ocenie rzeczywistości, nie przewidziałbym wówczas, w 2007 roku, że Roman Giertych kiedykolwiek zyska w moich oczach. A tak się stało. Moja złośliwa uwaga na temat Giertycha wydaje się już nie na miejscu. Nie byłem w stanie przewidzieć jego ewolucji politycznej. Jest konserwatystą, ale przestał być oszołomem. Może po prostu na tle współczesnych oszołomów jego poglądy wydają się umiarkowane?
Mój komentarz zdryfował, ale już wracam do powieści. Czyta się ją dość przyjemnie. Pomysły są interesujące. I tylko to zakończenie wciąż jest beznadziejne. Jak można sądzić, że sklonowany człowiek różni się czymkolwiek w sferze umysłowej od zwykłego człowieka? Zmiany mogłaby wywołać inna edukacja, ale nie samo klonowanie.