Steven Erikson
"Cena szczęścia"

Steven Erikson Cena szczęścia

Ich przybycie nie zostało zauważone. Nawet porwanie Samanthy August przez niezidentyfikowany obiekt latający umknęło uwadze ludzkości. Ci nieliczni, którzy wiedzieli o jej uprowadzeniu, w większości zignorowali sprawę. Jednak wkrótce potem na całej planecie zaczęły dziać się dziwne rzeczy. Pola siłowe odgrodziły przyrodę od ludzi. A to był dopiero początek zmian, które czekały ludzkość. Kosmici mają swój plan wobec planety. Czy ludzkość dostosuje się do ich oczekiwań?

W okolicach pięćdziesiątej strony stwierdziłem, że fabuła kopiuje koncepcję przedstawioną w filmie "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" z 2008 roku. Kosmici przybyli, by uratować życie na planecie przed ludźmi. Zastanawiałem się, o czym może być kilkaset pozostałych stron, bo autorowi ewidentnie wyczerpywały się pomysły. Sama koncepcja może i miała większy potencjał, ale Erikson tego potencjału nie dostrzegł. Postanowił więc wykorzystać inne zrodzone na gruncie s-f koncepcje interwencji obcych.

Najpierw twórczo zaadaptował oryginalną wersję filmu "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" z 1951 roku. Kosmici chcą uratować nie tylko przyrodę, ale także ludzkość. Oczywiście przed nią samą. Bo nie od dziś wiadomo, że każda cywilizacja wie lepiej, co jest dobre dla innej cywilizacji. Historia ludzkości pełna jest epizodów "misjonarskich". Skoro ludzie to przerabiali, dlaczego nie mieliby kosmici? Jeżeli posiada się możliwości techniczne, dlaczego nie zabronić ludzkości przemocy?

Potem autor wprowadził na scenę Szaraków. Od tego momentu zaczęło być coraz śmieszniej. Przez chwilę nawet zastanawiałem się, czy powieść nie ma być satyrą. Problem polega na tym, że fabuła jest śmieszna w sposób, który chyba nie był zamierzony przez autora. Cały ten infantylizm, dowodzący ignorancji autora w bardzo szerokim spektrum tematycznym, jest chyba szczery. Jeśli autor tylko przyjął taką pozę, to mnie zwiódł. Jest bardzo przekonywujący, gdy bez odrobiny ironii prezentuje pomysły na uratowanie świata, które zrodzić się mogły w umyśle mało rozgarniętego 10-latka po lekturze zbyt wielu bajek.

Kolejny raz muszę sobie wypomnieć, że nie spojrzałem na własną recenzję ostatnich tomów opowieści z Malazańskiej księgi Poległych. Autor utknął w swojej twórczości na tym samym etapie, na którym był wówczas. Wciąż gardzi logiką i rozumem. Weźmy przykładowo jego pomysł na walkę z przemocą. Czy wyeliminowałby on agresję? Bynajmniej. Jak pokazuje Internet, bezkarność rozzuchwala. Agresji jest tam więcej, niż w świecie rzeczywistym. Brak możliwości sięgnięcia po przemoc fizyczną skutkowałby rozkwitem przemocy psychicznej. I stałby się polem rozwoju ludzkiej kreatywności.

Daruję sobie dalsze pastwienie się nad tym i innymi pomysłami autora. Byłaby to z mojej strony wyłącznie strata czasu.

Powieść ma też i tę wadę, że jest przegadana. Z każdą kolejną stroną było coraz więcej niczego nie wnoszącej paplaniny. Co gorsza, paplanina ewoluowała w kierunku bezrozumnego bełkotu. Osiągnąwszy ten stan, pogrążyła się w odmętach absurdu. Na szczęście, do tego czasu fabuła kompletnie przestała mnie obchodzić.

Podsumowując, odradzam lekturę.

Site copyrights© 2019 by Karol Ginter