Właściwie to mam pewien problem, jak potraktować tę książkę. Niby ją czytałem, ale w innym tłumaczeniu. Dość kiepskim. Mógłbym zatem potraktować to jako powtórną lekturę tej samej książki. Jednak tłumaczenie zawsze ma ogromne znaczenie. Kiedyś byłem na spotkaniu z tłumaczem, który podkreślał, że w przypadku tłumaczenia trudno o dosłowność, a trzeba raczej mówić o interpretacji. W przypadku "Zaklęcia dla Cameleon" te dwa tłumaczenia dzieli przepaść. Niczym Rozpadlina dzieląca Xanth. Dlatego po namyśle potraktowałem to jako nową książkę.
Zarys historii przedstawiłem w poprzedniej recenzji (Piers Anthony: "Zaklęcie dla Cameleon"). Jeśli chodzi w wrażenia, to dzięki lepszemu tłumaczeniu książka znacznie zyskała. Mam sentyment do tej powieści i lektura sprawiła mi sporą przyjemność.
Podczas lektury w 2012 roku raziły mnie dydaktyzm i moralizatorstwo. Tym razem nie. Może też czasy się zmieniły i dostrzegam, jak bardzo świat potrzebuje zasad. Nie tych głoszonych przez zakłamanych polityków populistycznej prawicy, którzy dziecku ukradną lizaka, a potem zaangażują armię trolli internetowych, by jeszcze to dziecko opluły w sieci i przedstawiły jako zdrajcę ojczyzny. Oni akurat o zasadach nic nie wiedzą. Chodzi o zwykłą ludzką przyzwoitość, której deficytu świat doświadcza w ostatnich latach.
Przede wszystkim jednak jestem zauroczony wymyśloną przez autora krainą Xanth. Nie jest to bynajmniej miejsce sielankowe. Na każdym kroku czają się niebezpieczeństwa. Ale równocześnie nagromadzenie niezwykłości jest niesamowite. Autor pełnymi garściami czerpie z mitów i legend, a do tego dorzuca mnóstwo własnych pomysłów. Domyślam się też, że na potęgę bawi się grami słownymi. Część z nich udało się tłumaczowi oddać. Wiele zapewne jest nieprzetłumaczalnych i zagubiły się w tłumaczeniu.
Zachęcony nowym tłumaczeniem zastanawiam się nad lekturą kolejnych tomów cyklu. Tylko czy sięgnąć na półkę po stare tłumaczenie, czy może lepiej kupić nowe? To dopiero dylemat.