Poturbowana przykrościami i rozżalona Honor osiada na planecie Grayson. Decyduje się poświęcić całą energię rozczulaniu się nad sobą. Całkiem nieźle jej to wychodzi. Gorzej, że wybiera planetę zdominowaną przez wyznawców bardzo konserwatywnej religii. Hołdujących patriarchalnym przekonaniom i wizji świata, w której równouprawnienie płci jest traktowane na równi z bluźnierstwem przeciw religii.
Nie wszyscy podzielają te poglądy, ale twardogłowi widzą w Honor wcielenie diabła. I nie ustaną w wysiłkach, by się jej pozbyć. Jednak Honor lekceważy to zagrożenie. Podobnie zresztą jak elita polityczna, która postanawia wykorzystać jej talenty i powierzyć jej dowodzenie flotą.
Tymczasem Ludowa Republika Haven przygotowuje się do kontrofensywy.
Autor uparł się, by dalej zajmować się intrygami politycznymi. Z przykrością stwierdzam, że z marnym skutkiem. Litanię zarzutów sobie daruję. Być może problem polega na tym, że nie zaliczam się do grupy docelowej. Narracja jest na poziomie dla nastolatków. Do tego mających problemy z pamięcią. Irytująca maniera wielokrotnego powtarzania tych samych stwierdzeń doprowadzała mnie do pasji. Autor snuje opowieść powoli i unika gwałtownych zwrotów akcji, bo jeszcze przypadkiem czytelnik się zgubi i co wtedy? Plus jest taki, że jak już czytelnik bardziej rozgarnięty się znudzi, to może przekartkować co pewien czas kilka stron i niczego z fabuły nie straci. To jak z oglądaniem mydlanych oper w telewizji. Nawet gdy się nie obejrzy kilku odcinków, to i tak żadna strata. Tak to jest pomyślane.