Niektóre odkrycia bywają dziełem przypadku. Tak właśnie jest z odkryciem dokonanym przez Richarda Seatona. Tajemnicza substancja X pozwala wytwarzać wielkie ilości energii. Potencjalne obszary jej zastosowań są ogromne. Seaton porzuca więc dotychczasową pracę i zakłada spółkę z przyjacielem milionerem Reynoldsem Crane'em. Marzy o wybudowaniu statku kosmicznego.
Tajemnicę odkrycia poznaje doktor Marc DuQuesne. Zwraca się z ofertą współpracy do bezwzględnej korporacji. Początkowo jego oferta zostaje odrzucona, gdyż żąda zbyt wiele, ale ostatecznie dochodzi do porozumienia stron. Tylko jak wydostać z rąk Seatona tajemniczą substancję X? Nie uda się tego zrobić w żaden legalny sposób. Pozostają metody mniej cywilizowane. Ciąg zdarzeń prowadzi do porwania narzeczonej Seatona, a potem serii przygód w kosmosie.
Książkę potraktowałem jako historyczną ciekawostkę. Wielokrotnie czytałem, że Smith uchodzi za ojca nurtu ochrzczonego mianem space opera. Chciałem więc wreszcie poznać coś z twórczości klasyka. No cóż, czas bezlitośnie obszedł się z tą powieścią. Pierwszy szkic powstał już w 1920 roku i wówczas było to niewątpliwie dzieło nowatorskie. Dziś fabuła i sposób narracji są nieco archaiczne. Tak to już jest, że niektóre książki fantastyczne nawet po wielu latach od premiery świetnie się czyta, a inne nie. Muszę jednak oddać sprawiedliwość autorowi, że zainspirował wielu następców. To widać wyraźnie. Choć i sam autor czerpie od innych (w jednym z wątków obstawiam "Księżniczkę Marsa" Burroughsa).
Odrębna kwestia, to sprawa tłumaczenia. Podejrzewam, że archaiczny język sprawił trudności tłumaczowi. W kilku miejscach tekst sprawiał wrażenie wygenerowanego przy pomocy komputerowego programu do tłumaczenia. Słowa nie łączyły się w żaden sensowny przekaz. Ot, przykład: "władczym gestem pokazał tylko uległość". Co to w ogóle znaczy? Przecież "władcza uległość" to oksymoron. To jednak nie poezja, więc jaki jest sens tego przekazu?
Ponadto tłumacz - z nieznanych mi powodów - sięgnął kilkukrotnie po współczesne kolokwializmy. Nie podejrzewam, żeby w latach 20-tych XX wieku ktokolwiek użył wyrażenia "ale ubaw". Inaczej może bym to oceniał, gdyby tłumacz z determinacją i konsekwencją uwspółcześnił dialogi. Wiadomo, że tłumaczenie to interpretacja. A tymczasem mamy popis niekonsekwencji. Dominują rozmowy prowadzone językiem sztywnym i oficjalnym, a kolokwializmy stanowią dziwny dysonans. |