Miałem wielką ochotę na powieść przygodową. Coś w miarę lekkiego, a przy tym optymistycznego. Dotychczas przeczytałem tylko jedną książkę Wilbura Smitha. Miała wprawdzie słaby początek, ale potem było coraz lepiej. W efekcie bardzo dobrze ją wspominam. Mimo tego, jakoś nigdy nie sięgnąłem po inną jego powieść. "Siódmy papirus" wypatrzyłem na jakiejś przecenie. I takim sposobem poznałem drugi tom cyklu...
Royan Al Simma i jej mąż, Duraid, podjęli się przetłumaczenia liczącego cztery tysiące lat papirusu, w którym zawarte były wskazówki dotyczące położenia grobu faraona Mamose. Grobu, do którego nie dotarł żaden rabuś, ani archeolog. Jego odnalezienie byłoby sukcesem, który przyćmiłby odnalezienie grobu Tutenchamona. W końcu Tutenchamon był mało znaczącym władcą, a sławę zapewnił mu tylko grobowiec, który uniknął grabieży. Skarby pochowane wraz z faraonem Mamose byłyby znacznie większe. Nic zatem dziwnego, że praca małżeństwa egipskich archeologów przyciągnęła uwagę osób zainteresowanych odnalezieniem grobu i zawartych w nim skarbów. Niestety, na nieszczęście dla archeologów, osób pozbawionych skrupułów. Do domu archeologów wdzierają się bandyci. Duraid ginie zamordowany, a Royan ledwo uchodzi z życiem. Zrabowane zostają wszystkie materiały zebrane przez archeologów. Royan, której życie wciąż jest w niebezpieczeństwie, wyjeżdża do matki, do Anglii. Tam nakłania arystokratę, Nicholasa Quentona-Harpera, aby zainwestował w ekspedycję badawczą do Etiopii i poszukiwania grobu faraona. Nicholas, który już wcześniej miał na koncie kilka niezbyt legalnych przedsięwzięć dotyczących zabytków sztuki, dość entuzjastycznie podchodzi do nowej przygody. Tym bardziej, że jego finanse znalazły się w przejściowych tarapatach, a sukces wyprawy pozwoliłby je podreperować. Royan i Nicholas trafiają do Etiopii. Szybko odkrywają, że nie tylko oni prowadzą poszukiwania. Ich rywale nie cofną się przed niczym, by zdobyć skarb. A kiedy dodamy do tego przewodnika, którym jest skłonny do przemocy Rosjanin (były oficer KGB i doradca prezydenta Mengistu), partyzantów walczących z rządem, skorumpowane wojska rządowe walczące z partyzantami itd., przepis na dobrą przygodę gwarantowany.
Książka nie była porywająca, nie zapierała tchu w piersiach, nie miała w sobie tej lekkości, co powieści Clive'a Cusslera, ale czytało się ją z przyjemnością. Głowni bohaterowie budzili sympatię (podkreślam to, bo jeszcze mam w pamięci ostatnią czytaną przeze mnie powieść Folleta). Szczególnie Nicholas, który został ukazany jako łotrzyk z zasadami i poczuciem humoru. To dzięki niemu dialogi od czasu do czasu iskrzyły humorem. Ponadto autor ma talent do barwnych opisów afrykańskich krajobrazów. Wszystko to razem sprawiło, że z chęcią sięgnę po inne powieści Smitha. A resztę Cyklu egipskiego trzeba będzie przeczytać obowiązkowo. |