Antykwariat jest dobrym miejscem na poszukiwania ciekawych książek w dobrej cenie. To właśnie tam znalazłem "Zamek lorda Valentine'a". Kiedyś kolega zachęcał mnie do tej lektury, ale jakoś nigdy dotąd nie było okazji.
Akcja powieści toczy się na planecie Majipoor. Tysiące lat wcześniej planeta została skolonizowana przez Ziemian. Odbyło się to kosztem jej ówczesnych mieszkańców, Metamorfów. Planetę zamieszkuje też sporo innych inteligentnych gatunków, które odkryły podróże kosmiczne.
Bohaterem powieści jest Valentine. Poznajemy go, gdy dociera do miasta Pidruid. U bram miasta na swej drodze spotyka Shanamira, chłopca, który odprowadza na jarmark stado wierzchowców. Rozmowa ujawnia dziwne luki w wiedzy i pamięci Valentine'a. Po dotarciu do miasta Valentine dołącza do wędrownej trupy żonglerów. Każdy kolejny dzień dostarcza dowodów, że Valentine nie jest zwykłym wędrowcem. Każda kolejna noc oznacza wyprawę w krainę snów, gdzie Valentine doświadcza dziwnych i niepokojących wizji. Wkrótce staje się jasne, że nie jest bynajmniej zbiegiem okoliczności fakt, iż nosi to samo imię co Koronal, władca planety. Podróż przez kolejne kontynenty to mozolna droga do tronu, którego został zdradziecko pozbawiony.
Świat Majiporu to świat przyszłości, ale ze strukturą społeczną wzorowaną na feudalizmie. Tym samym nie sposób jednoznacznie zaszufladkować powieści do science-fiction lub do fantasy. W moim odczuciu jest to bajka osadzona w scenerii świata przyszłości. Ze wszystkimi tego konsekwencjami. Bawić może tylko tekst z okładki "psychologiczna prawda w konstrukcji postaci jego bohaterów". Postaci są schematyczne. Wypowiadane dialogi - szczególnie w końcówce - są tak samo prawdziwe i naturalne, jak usta Angeliny Jolie. Oczywiście, może się to podobać. Angelina Jolie - pomimo całej swojej sztuczności - też ma wielu fanów. Mocną strona powieści nie jest również akcja. Toczy się ospale i powoli. Nie zaskakuje. Zakończenie powieści było właściwie oczywiste już w połowie pierwszego tomu. Dla uczciwości przyznam, że w pewnym momencie zwątpiłem, czy autor w ogóle podejmie próbę zaskoczenia czytelnika. A w takim przypadku moje przewidywania dotyczące zakończenia by się nie sprawdziły...
Główna zaleta powieści to oryginalna wizja świata i społeczeństwa Majipooru. Barwne opisy oryginalnej flory i fauny zasługują na duże brawa. Podobnie rzecz się ma z opisem lokalnych społeczności, które na swej drodze spotyka Valentine. Wizja koegzystencji różnych ras kosmicznych na jednej planecie jest jedną z ciekawszych w literaturze fantastycznej. Oczywiście, w szczegółach miałbym pewne zastrzeżenia, ale generalnie wykreowana przez Silverberga planeta tętni życiem i zachwyca swoim urokiem.
Trudno o jednoznaczną ocenę powieści. Nie żałuję straconego na lekturę czasu, ale z pewnością nie będę miał ochoty na ponowne przeczytanie tej książki. Autor zbyt małą uwagę przywiązuje do drobiazgów i w efekcie tkany przez niego gobelin miejscami się pruje. Mam zbyt analityczny umysł, aby umknęło to mojej uwadze. Zastrzeżenia budzą chociażby wywody dotyczące powoływania Koronala, władzy Pontifexa, Króla Snów i Pani Wyspy. No i oczywiście kwestia kary za zabijanie. Niby nie można, bo wszyscy się boją konsekwencji w snach, ale dziwnym trafem potem radośnie się wyrzynają, ku uciesze niektórych czytelników. Niektórych, bo ci miłośnicy scen batalistycznych, którzy dotrwali do tego momentu, przeżyć musieli ogromne rozczarowanie. Autor nie umie opisywać scen walki. Ma talent do opisywania scen statycznych. Sceny, które z założeniu powinny być dynamiczne, wychodzą mu i tak statycznie.
Starczy już tych wywodów. Do lektury w sumie zachęcam, bo chyba warto. |