Nie jest dobrze, gdy po przebudzeniu człowiek nie wie, jak się nazywa i gdzie jest. Jeszcze gorzej, gdy słyszy, że jest przestępcą, ale kompletnie nie pamięta, za co został skazany. Wszyscy wciąż mu powtarzają, że jest winny i musi teraz ponieść konsekwencje swoich czynów, ale choćby nie wiem jak się wysilał, niczego nie może sobie przypomnieć. Właśnie w takiej sytuacji znajduje się więzień numer 402. Dowiaduje się, że karą za to, co zrobił, jest skasowanie pamięci i zesłanie na więzienną planetę Omega. Po wylądowaniu słyszy, że nazywa się Will Barrent i popełnił morderstwo. A kilka chwil później musi walczyć o życie.
Prawa obowiązujące na Omedze są dalece odmienne od normalnych. Will dobrze sobie radzi, ale nie zamierza dostosować się do brutalnych norm Omegi. Problem polega na tym, że jest to nieakceptowalne i ściąga na niego masę kłopotów. Czy wierność zasadom wytrzyma konfrontację z przestępczą społecznością Omegi? I co ma zrobić, gdy okazuje się, że za to samo morderstwo skazano inną osobę? Kto wobec tego naprawdę popełnił morderstwo?
Sheckley portretuje społeczeństwo Omegi jak lustrzane odbicie normalnego społeczeństwa. Jest równie konformistyczne, przywiązane do zasad i wrogie indywidualizmowi, ale obowiązuje w nim inny kanon zasad moralnych. To całkiem zabawne, gdy bohater musi słuchać kazań lokalnego kapłana oddającego cześć Złu. Jest to doskonale odbite w krzywym zwierciadle kazanie dowolnego kapłana ziemskiej religii. Ten sam zestaw absurdalnych argumentów. Autor przede wszystkim doskonale pokazuje, jak każde społeczeństwo stara się stłamsić na różne sposoby jednostkę. Religia jest tylko jeszcze jednym z narzędzi, które do tego służą.
Powieść wpisuje się w nurt science-fiction, który ostrzegał przed niebezpieczeństwami związanymi z automatyzacją i uwolnieniem człowieka od wielu przykrych codziennych obowiązków. To wszystko miało prowadzić do uwiądu cywilizacji. Nie był osamotniony w swych obawach. Ten dziwny sentyment do barbarzyństwa i dzikości, które jakoby są receptą na skostnienie cywilizacji, artykułowało wielu autorów. O ile jest to interesujące w literaturze, to historia dowodzi, że barbarzyńcy niszczyli cywilizacje, a nie dawali im nowe impulsy rozwojowe. Owszem, z czasem barbarzyńcy sami się cywilizowali, ale to zabierało wiele czasu. Proces ten pociągał za sobą ogromną liczbę ofiar i był mało efektywny z punktu widzenia rozwoju. Całe tysiąclecia ludzkość upadała i się podnosiła, ale dopiero ostatnie kilkaset lat to rozwój na skalę, jakiej wcześniej nie znaliśmy. Bez udziału barbarzyńców, czy może raczej częściowo ich kosztem. Inna sprawa, że cena tego rozwoju okazuje się dla nas zabójcza. Takie są skutki trwania w zabobonach typu "Czyńcie sobie Ziemię poddaną". Niestety, za dużo wśród nas tych dzikusów i barbarzyńców, którzy udają cywilizowanych, a w rzeczywistości są chciwymi i zachłannymi durniami. Przy czym chciwości i zachłanności nie ograniczam tylko do dóbr materialnych. Najgorsze, że usiłują narzucić innym swoją wizję świata. Tę jedynie słuszną. Z prawa lub lewa. Ziemia to przetrwa, ale ludzkość niekoniecznie.
Przyjemna lektura. A że przy okazji słania do refleksji, tym lepiej.
PS. Kto tłumaczył ten tytuł? Jak można tak przetłumaczyć angielskie "Status Civilization "? W samej powieści pojawiają się lepsze tłumaczenia. Czyżby tytuł tłumaczyła inna osoba?