Od wydarzeń opisanych w "Studni Wstąpienia" minęło kilkaset lat. Waxilium Ladrian jest zarówno Allomantą, jak i Feruchemikiem. Swoje talenty przez lata wykorzystywał w służbie prawa. Teraz musi porzucić dotychczasowe zajęcie, bo po śmierci wuja stał się głową znamienitego rodu. Życie w największej metropolii, zwanej Elendel na cześć Elenda, niezbyt mu odpowiada. Spoczywa na nim jednak odpowiedzialność za losy tysięcy członków rodu, a wuj pozostawił finanse rodu w opłakanym stanie. Jedynym wyjściem wydaje się zaaranżowane małżeństwo z przedstawicielką bogatego, ale niezbyt znamienitego rodu. Jego działaniami kieruje poczucie obowiązku. Kiedy jednak pojawia się Wayne, stary przyjaciel z czasów, gdy Waxilium egzekwował prawo w Dziczy, odżywają tęsknoty za dawnym życiem. Wayne stara się zainteresować Ladriana działaniami Znikaczy, którzy od rabunków przeszli do porywania ludzi. Waxilium być może oparłby się pokusie, gdyby nie to, że Znikacze dokonują napadu na przyjęcie, w którym uczestniczy. Porwanie jego niedoszłej narzeczonej to tylko dogodny pretekst, by wrócić do roli stróża prawa. Nawet jeśli tym razem samozwańczego. Tyle tylko, że jego przeciwnik okazuje się niezwykle groźny i skuteczny. Od czego jednak ma się przyjaciół?
Podczas lektury miałem nieodparte wrażenie wtórności całej powieści. Autor wykorzystał uniwersum stworzone na potrzeby trylogii rozpoczętej "Zrodzonym z Mgły", sięgnął po elementy znane ze steampunka, doprawił motywami rodem z Dzikiego Zachodu i szczyptą Brudnego Harrego, by stworzyć całkiem interesującą intrygę kryminalną. Choć - z oczywistych względów - brak tu królowej Wiktorii i wobec tego trudno mówić o epoce wiktoriańskiej, to cała scenografia żywcem wzięta jest z tego okresu dziejów naszej planety. Waxilium nie jest jednak bynajmniej Sherlockiem Holmesem, choć zastanawiam się, czy nie był częściowo inspiracją dla postaci głównego bohatera. Mimo wszystko, więcej w nim twardziela znanego z hollywoodzkich produkcji. Jego partner nieustannie błaznuje, co też jest typowe dla wielu hollywoodzkich (i nie tylko) filmów. Innymi słowy, główni bohaterowie są wzorcowo stereotypowi, co jednak nie zmienia faktu, że budzą sympatię i czytelnik będzie z zapartym tchem śledził ich perypetie, trzymając kciuki za ich sukces. W końcu, ten przepis na parę bohaterów wielokrotnie się sprawdził. Gdyby tak nie było, nie byłby stereotypowy.
Mógłbym pewnie długo tropić różne inspiracje i dowodzić, że Sanderson czerpał pełnym garściami z dorobku literackiego i filmowego poprzedników, ale nie zmieni to w niczym faktu, że "Stop prawa" to doskonały kryminał. Wartka akcja, skomplikowana intryga i spora dawka cierpkiego humoru sprawiły, że z przyjemnością dałem się zauroczyć opowiadanej przez niego historii. Nawet jeśli prawie do końca myślałem, że autor tym razem się potknie i jakiś wątek okaże się bez sensu, to z przyjemnością się zawiodłem. Maestria Sandersona pobiła mój analityczny umysł, który - jak zawsze - szukał dziury w całym. Może i poczułem lekki zawód, gdy w finale uratował bohatera deus ex machina, ale taki urok gatunku. Tu wszystko może się zdarzyć. Pozostaje więc czekać na ciąg dalszy przygód Waxa. Chyba nikogo nie zdziwi informacja, że to początek kolejnego cyklu?
Właściwie wszystko, co mógłbym napisać po ponownej lekturze, byłoby wtórne do tego, co napisałem poprzednio. Po latach książka wciąż wypada bardzo dobrze. Nic wybitnego, ale doskonałe czytadło. Czasami to najlepsza rekomendacja.
Tyle tylko, że czytając powieść raz jeszcze nie przeżywałem już tych samych emocji. W efekcie supermoce złoczyńcy wzbudziły moje duże wątpliwości. Jeżeli organizm natychmiast się regeneruje, ale napotyka problemy, dojdzie do niezbyt pożądanych konsekwencji. Jeżeli złamiemy nogę i jej nie nastawimy, zrośnie się nieprawidłowo. Jeżeli złoczyńca skacze na nogi, łamie je, a one natychmiast się zrastają, to przecież nie mogą tego zrobić prawidłowo. A już efekt użycia dynamitu miałby skutki podobne do tego, co pokazywali spece od efektów specjalnych w filmie "Coś". Bo fala uderzeniowa uniemożliwiłaby tkankom odrastanie w prawidłowym kierunku. Jeszcze ciekawsze jest pytanie, czy rozerwanie ciała - a tak działa dynamit - nie spowodowałoby powstania kilku organizmów w miejsce jednego. Bo skoro nie ma organu głównego (nie jest nim głowa, bo złoczyńca może ją bezkarnie tracić), to każdy organ może odbudować całość. Oczywiście ten, który ma dostęp do mocy ferruchemicznych. Tak mógłbym się bawić w dywagacje, podważając sens koncepcji autora, ale chyba starczy.