Rytmatyści od dawna są pierwszą linią obrony przed dzikimi kredowcami. Te bezlitosne istoty sieją spustoszenie na Nebrasku, jednej z Wysp Zjednoczonych Ameryki. Jeśli uda im się przerwać linie obronne ludzi, zaleją inne wyspy.
Umiejętności Rytmatystów czynią ich grupą uprzywilejowaną, ale państwo oczekuje w zamian ich służby. Talent nie jest dziedziczny. Każdy może zostać Rytmatystą. Jednak zdolności ujawniają się u jednej osoby na tysiąc podczas ceremonii przyjęcia.
Akademia Armedius jest jednym z miejsc, gdzie kształcą się Rytmatyści. Uczy się tu również pochodzący z ubogiej rodziny Joel, który marzy o zostaniu Rytmatystą. Może się tu kształcić wyłącznie przez wzgląd na zasługi nieżyjącego ojca, wytwórcy kredy. Zbliżają się wakacje, a z nimi szansa, by jakimś sposobem dostać się na zajęcia dodatkowe, które dotyczyć będą Rytmatyki.
Tymczasem zaczynają tajemniczo znikać uczniowie Rytmatyści. Są porywani ze swoich domów. Joel zostaje pomocnikiem profesora, który ma wyjaśnić tę zagadkę.
Właściwie nie ma w tej powieści zbyt wiele akcji. Ale wciągnęła mnie ta historia. Przyznaję, że powstała w oparciu o mocno wyeksploatowany szablon. Młody człowiek (na szczęście półsierota, a nie pełna sierota - mam już dość tych sierot) dostrzega to, czego nie widzą dorośli i pomaga im rozwikłać zagadkę. Sanderson buduje na tym schemacie dość zgrabną, lekką opowieść. Raz jeszcze popisuje się kreatywnością, wymyślając kolejny sposób manipulowania rzeczywistością. Tym razem przy pomocy kredy.
Nic wybitnego, ale pochłonąłem błyskawicznie. Dłużyzn nie było. Rozterki bohaterów nie wiodły narracji na bezdroża i manowce, gdzie czai się nuda. Po prostu przyjemna książka. Wprawdzie powstała z myślą o młodzieży, ale co mi tam. Wciąż jestem młody duchem (trzeba się jakoś pocieszać).