Z Ośrodka Badań nad Autyzmem w Dżakarcie porwanych zostaje dwoje dzieci. Kierująca ośrodkiem Kate Warner trafia na posterunek policji. Policja, zamiast udzielić jej pomocy, zasypuje ją oskarżeniami. Kate jest kompletnie zdezorientowana.
Z nieco innych powodów zdezorientowany jest David Vale. Jest on pracownikiem światowej organizacji antyterrorystycznej Clocktower. Kieruje oddziałem w Dżakarcie. Właśnie zaczęły się ataki na oddziały Clocktower na całym świecie. David już od pewnego czasu wie, że Clocktower została zinfiltrowana przez terrorystów. Nie wie jednak, kto z jego podwładnych zdradził. Komu może w tych okolicznościach zaufać? Kto stoi za atakami? Pewien jest tylko tego, że atak na oddział w Dżakarcie to tylko kwestia czasu.
Kate i David, choć jeszcze tego nie wiedzą, znaleźli się na celowniku tajnej organizacji noszącej nazwę Immari. Działa ona od tysiącleci. Właśnie się zaktywizowała i wprowadza w życie plan drastycznego ograniczenia ludzkiej populacji. Czy Kate i David zdążą ich powstrzymać?
Powieść adresowana jest do miłośników teorii spiskowych. Dobrze skonstruowane teorie spiskowe mogą zaowocować interesującą fabułą. Autor początkowo doskonale sobie radził. Budował nastrój tajemnicy. Narzucił duże tempo akcji. Wszystko szło dobrze dopóki nie zaczął odsłaniać skrawków tajemnicy. Wtedy okazało się, że Riddle traktuje czytelników jak niedouczonych ignorantów, którzy ze względu na swoją niewiedzę bez mrugnięcia okiem przyjmą na wiarę jego wersję historii. Nie lubię być traktowany jak idiota. Innymi słowy, nie należę do grupy docelowej, do której adresowana jest ta powieść.
Od razu wyjaśniam. Nie mam nic przeciw fantazji. Dlatego wątek Atlantydy mnie nie zniechęcił. Ale nie lubię, gdy zakłamuje się fakty. Tymczasem cały wątek z lat I wojny światowej, którego bohaterem jest Patrick Pierce, to jakaś bzdura. Po pierwsze, nie rozumiem, dlaczego przedstawiony został czytelnikom jako dziennik. Ile dzienników Riddle czytał? Jak często używa się mowy niezależnej w dziennikach?
Amerykański żołnierz nie mógłby trafić w kwietniu 1917 roku do szpitala wojskowego na Gibraltarze w okolicznościach ukazanych w pamiętniku. Dopiero 6 kwietnia 1917 roku Stany Zjednoczone przystąpiły do wojny... Minęły miesiące zanim pierwszy żołnierz amerykański trafił na front we Francji.
Pomysł transportowania rannych z Francji do Gibraltaru jest dość kuriozalny. Neutralna Hiszpania miałaby zezwolić na transport lądowy żołnierzy? A skoro już pakujemy rannych na statki, to po co wysyłać ich do maleńkiego Gibraltaru (byłem, więc wiem)? Riddle mógł wymyślić to lepiej. Np. mógł to być amerykański pasażer statku zatopionego przez niemieckiego U-Boota w pobliżu Gibraltaru. Wtedy trudno byłoby się czepiać.
Wszystkie rozmyślania Pierce'a na temat losów wojny i Niemiec są ahistoryczne. Nie mógł wiedzieć w sierpniu 1917 roku, że Niemcy przegrają. A tym bardziej nie mógł przewidywać hiperinflacji. Jasnowidz, czy jak? Klasyczny błąd, gdy autor, nie znając realiów, przenosi wstecz wiedzę z przyszłości. Dopiero latem 1918 roku szala zwycięstwa przechyliła się na stronę aliantów. Jeszcze w dniu podpisania rozejmu Niemcy czuli się zwycięzcami. Na niemieckiej ziemi nie stanął wrogi żołnierz. A niemieccy żołnierze panoszyli się w dużej części Europy. Dlatego późniejszy pokój był dla Niemiec takim szokiem.
Pomysł z hiszpanką też marny. Pierwsze przypadki choroby miały miejsce w Stanach Zjednoczonych. To amerykańscy żołnierze przywlekli grypę do Europy. Ze względu na czas wojny i cenzurę, prasa europejska snuła najróżniejsze domysły. Tak zrodziła się idea hiszpańskiej genezy.
Jak widać, pojawienie się wątku pamiętnika okazało się dla mnie momentem krytycznym. Potem już trudno mi było wczuć się w fabułę. Doceniam, że autor bardzo sprawnie połączył różne wątki w jedną całość. Niesmak jednak pozostał już do końca. Wszelkie późniejsze starania nie miały wielkiego znaczenia. Książka bardzo dobrze się zapowiadała, ale ostatecznie wypadła tak sobie. Warto zauważyć, że nie napisałem "słabo". Dostrzegam wysiłki autora.
Może mniej bym się czepiał, gdyby Riddle nie traktował fabuły z taką powagą. Trochę dystansu, szczypta humoru i pewnie przełknąłbym wiele. Inna konwencja i moje gałki oczne mniej narażone byłyby na urazy podczas wytrzeszczania oczu w reakcji na coraz bardziej zdumiewające pomysły. To i tak cud, że nie wybuchnąłem śmiechem, gdy spiętrzenie karkołomnych pomysłów fabularnych zbliżyło się do masy krytycznej. Riddle balansował na cienkiej linie.