Philip Reeve
"Zabójcze maszyny"

Philip Reeve Zabójcze maszyny

Miasta przyszłości są mobilne. Przemierzają postapokaliptyczną Ziemię w poszukiwaniu źródeł zasobów i technologii. Tym źródłem są inne, słabsze miasta. Zwulgaryzowany darwinizm w czystej postaci.

Londyn cierpi na deficyt zasobów. Od długiego czasu nie polował. Teraz rusza na łowy. Gdy w zasięgu wzroku pojawia się potencjalna ofiara, górnicze miasteczko, wszystkich mieszkańców ogarnia euforia. Także Toma, 15-letniego czeladnika Cechu Historyków. Lekceważy polecenia przełożonych, by tylko zobaczyć polowanie. W konsekwencji za karę trafia do pracy w Trzewiach.

Przez chwilę Tomowi wydaje się, że los mu sprzyja, bo spotyka w Trzewiach swojego bohatera, Thaddeusa Valentine'a. Co więcej, ratuje go przed ciosem sztyletem. Jakież jest jego zdumienie, gdy Valentine zamiast mu podziękować, wyrzuca go z pędzącego miasta i pozostawia na pustkowiu na pastwę losu. Jego jedyną nadzieją na przeżycie jest niedoszła zabójczyni, Hester. Czy przetrwają w świecie zdominowanym przez przemoc i siłę? Czy odkryją tajemnicę, dla zachowania której Valentine gotów był mordować?

Nie sięgnąłbym po tę książkę, gdyby nie informacja o powstającej ekranizacji. W projekt zaangażowany jest Peter Jackson, co uznałem za dobrą rekomendację. Byłem w błędzie.

Zacznę może od pozytywów. Sama wizja mobilnych miast jest dość oryginalna. Wprawdzie całkiem surrealistyczna, ale ciekawa. Nie wytrzymuje nawet niewielkiej krytyki z pozycji racjonalnych, ale urzeka rozmachem i plastycznością. Ale to chyba jedyny pozytyw całej powieści. O którym szybko się zapomina, kiedy, broniąc się przed zalewem nudy, w mózgu włączają się funkcje analityczne.

Zacznijmy od kwestii niewielkiej, ale dość istotnej. Wiele postapokaliptycznych wizji prezentuje świat pozbawiony surowców, w którym eksponowane miejsce zajmują odnawialne źródła energii. Wydaje się to całkiem logiczne, nieprawda? Tymczasem Reeve takiego scenariusza w ogóle nie rozważa i w żaden sposób się do niego nie odnosi. Za to serwuje czytelnikowi steampunk w odległej przyszłości. Tylko skąd się biorą ogromne ilości energii, by poruszać całe miasta? Oj, nie zaprzątaj sobie głowy drogi czytelniku takimi skomplikowanymi kwestiami. Masz być bezkrytyczny, bo to licentia poetica autora.

Lokując akcję w odległej o tysiąclecia przyszłości, Reeve zastawił sam na siebie pułapkę. Ile przeciętny współczesny zjadacz chleba wie o przeszłości sprzed załóżmy 2 tysiącleci? Ile ówczesnych miast zachowało do dziś swoje znaczenie i nazwy? Ile nacji przetrwało zawieruchę dziejów? Autor ma za małą wyobraźnię, by wykreować oryginalne miasta i nacje przyszłości. Odwołuje się do znanych sobie realiów i przenosi je w przyszłość, a przecież nie spotkamy dziś nigdzie Pikta, Celta, czy Etruska. Za to przed dwoma tysiącleciami nie spotkalibyśmy Polaka, Węgra, czy Francuza. Szkoda, że autor nie umieścił akcji w bliższej perspektywie czasowej, bo wtedy odwołania do naszej współczesności nie byłyby tak absurdalne.

Fabuła jest dość sztampowa. Dobre dzieciaki odkrywają, że otaczający ich dorośli są źli. Jeszcze jedna metafora na bunt okresu dojrzewania. Nieco spóźniony, zważywszy na wiek bohaterów, ale zawsze. Jednak wokół tego konfliktu autor kompletnie nie potrafi budować napięcia. Bohaterowie są nieciekawi. Nie mają żadnej głębi. Swoją drogą, czy ktoś mógłby wreszcie uczynić bohaterem chłopaka, który nie jest sierotą? Jest jakaś instytucja, do której można napisać petycję w tej sprawie? Nie zliczę, o ilu takich doświadczanych przez los sierotach czytałem.

Dawka dziecięcej naiwności, którą musiałem przyswoić podczas lektury, przekroczyła stężenia uznawane za bezpieczne i dotarła do punktu, w którym instytucje ochrony praw człowieka powinny interweniować. To może wyrządzić nieodwracalne szkody dzieciom! Gdyby odsączyć tę całą naiwność i doprawić garścią realizmu, może wyszłoby z tego coś sensownego. Jednak to tylko spekulacje.

Dziwi mnie swoiste rozdwojenie jaźni tej powieści. Z jednej strony dawka naiwności dedykowana dla 12-latków, a z drugiej strony obfita porcja brutalności i przemocy. I to podawana bez ogródek. Wręcz naturalistycznie. Może coś ze mną nie tak, ale spodziewałbym się czegoś takiego raczej po powieści dla dorosłych. Z wyraźnym nawet ostrzeżeniem, że to dla czytelników od lat osiemnastu. Ale wiem, że standardy się ostatnio zmieniły. Krwawa jatka, wypruwanie bebechów i hurtowe uśmiercanie nikogo nie wzrusza. Za to odrobina kobiecej nagości lub aluzja do seksu ściąga gromy. Coś z ludzkością jest zdecydowanie nie tak, skoro pokazywanie zachowań służących przedłużeniu gatunku uważa się za większe zło, niż prezentowanie zachowań służących zmniejszeniu ludzkiej populacji. A ostatnio to się pogłębia.

Ciekawostką jest epizod, w którym bohatera ratuje pochodzenie. Zostaje uznany za nosiciela kultury wysokiej, dżentelmena z dobrymi manierami, co imponuje piratowi z aspiracjami. Cały ten fragment wydaje się skopiowany z jakiejś XIX-wiecznej powieści. Wówczas dobre wychowanie było w cenie, a brak manier skutkował wykluczeniem z dobrego towarzystwa. Ktoś z aspiracjami musiał opanować określony kod kulturowy, bo było to przepustką do kariery. W XXI wieku to chamstwo i prostactwo bryluje na salonach. Im więcej chamstwa, tym większa szansa na sukces. Nawet jeśli kiedyś za cienką warstwą manier kryło się to samo chamstwo, gra pozorów była bardzo ważna. Kłamstwo służyło cywilizowaniu populacji. Teraz kłamstwo jest na usługach barbarzyńców. Cywilizacja jest w odwrocie.

Podsumowując, książka jest raczej kiepska. Pastwienie się nad jej słabościami prowadzi donikąd. Dam więc temu spokój. Ciekawe, co z tym zrobi Jackson na ekranie?

Site copyrights© 2018 by Karol Ginter