Na terenie rezerwatu Indian Nawaho w Arizonie realizowany jest rządowy projekt badań nad Wielkim Wybuchem. Akcelerator cząstek został nazwany przez jego konstruktora Isabellą. W trakcie pierwszego uruchomienia ma miejsce niezwykłe zdarzenie: gdy akcelerator osiągnął 100% mocy, na ekranie pojawił się napis "Witajcie". Ekipa pracująca nad projektem, kierowana przez fizyka Gregory'ego Hortha Hazeliusa, postanawia ukryć ten fakt. Decydują się samodzielnie rozwiązać problem, który uznają za dzieło hakera. Jednak mijają tygodnie, a usterki nie udaje się usunąć. Zwierzchnicy tracą powoli cierpliwość, bo zamiast propagandowego sukcesu, który administracja mogłaby wykorzystać w zbliżających się wyborach, zanosi się na kosztowną porażkę. Równocześnie część miejscowych Indian zaczyna protestować przeciw eksperymentowi. Na miejsce wysłany zostaje były agent CIA Wyman Ford, którego oficjalnym zadaniem jest rozładowanie konfliktu z Indianami. Nieoficjalnie, ma ustalić przyczynę opóźnienia. Nie został wybrany do tego zadania przypadkowo: w ekipie naukowców jest jego była dziewczyna. Po przybyciu na miejsce Wyman szybko orientuje się, że badacze są na skraju załamania nerwowego. Jeden z nich popełnia nawet samobójstwo, a przynajmniej jego śmierć nosi znamiona samobójstwa. Od byłej dziewczyny dowiaduje się, że w finałowej fazie eksperymentu badacze nawiązują kontakt z... Bogiem. A tymczasem fundamentaliści religijni wzięli na celownik właśnie badania prowadzone w Arizonie.
Powieść bardzo dobrze się zapowiada, ale potem przychodzi brutalne rozczarowanie. Mniej więcej w połowie wszystko jest oczywiste. Jeśli ktoś zna twórczość Douglasa Prestona, to wie, że czynnik metafizyczny może od razu wykluczyć. A jeśli ktoś zna się na komputerach, to wie, że bez udziału kogoś z ekipy nie dałoby się zhakować systemu. Tymczasem banda rzekomych geniuszy zachowuje się jak grupa pięciolatków, która pierwszy raz w życiu ma do czynienia z komputerem. Dopiero po dwóch miesiącach wpadają na pomysł, by odciąć system od jakiejkolwiek łączności ze światem zewnętrznym, aby upewnić się, że nie włamano się z zewnątrz. Brawa za błyskotliwość! Właśnie wylecieli z każdej uczelni po pierwszym semestrze, bo taki poziom inteligencji kwalifikuje co najwyżej na stanowisko konserwatora powierzchni płaskich (czytaj: sprzątacz/sprzątaczka). A i co do tego mam wątpliwości. Wymyślony przez autora dialog z "Bogiem" też zasługuje na wysokie uznanie. Pytania są tak błyskotliwe, jak w trakcie wizyty u wróżki. "Bóg" trzyma się konwencji i odpowiada w sposób typowy dla każdej wróżki i jasnowidza: dużo słów, żadnej treści. Owszem, dostosowuje się do poziomu rozmówców, czyli jest to bełkot zaczerpnięty z badań matematycznych i fizycznych. Nikomu z bandy rzekomych geniuszy nie przychodzi do głowy, że zamiast pytań w stylu "O czym myślę" lub "Jaki jest sens istnienia", należało zadać pytanie konkretne np.: "Co jadłem rano na śniadanie". Do tego najlepiej w języku obcym (bohater zna język Nawaho, więc byłby to doskonały sprawdzian). Generalnie książka adresowana jest do osób, które słabo znają się na komputerach (to nie ja), nie mają pojęcia o psychologii (znowu nie ja), są gotowi brać na serio pseudonaukowy bełkot (też nie ja), a nade wszystko pozbawieni są zdolności analitycznego myślenia (z pewnością nie ja). Mógłbym pastwić się nad powieścią długo, bo kompletnie nic nie ma tu sensu. Zaczynając od wynajęcia do roli podwójnego agenta gościa, który jest emocjonalnie mało stabilny (pobyt w klasztorze po śmierci żony), a ze względu na więzi emocjonalne z było ukochaną jest podatny na manipulację i - co za tym idzie - nie można być pewnym jego lojalności. Spiętrzenie absurdów do potęgi n-tej. I ja za to zapłaciłem... Może w takim razie powinienem również poddać w wątpliwość swoją inteligencję... Nawet to, że drugą połowę powieści przekartkowałem, bo doskonale wiedziałem, kto za wszystkim stoi, jest kiepską linią obrony. Właściwie, to w połowie lektury chciałem już książkę odłożyć, bo miałem jej dość, ale nie znałem motywu i tylko dlatego dobrnąłem do końca. A jak poznałem motyw, to tylko pokręciłem w zdumieniu głową. Litości.
PS. Kiedy od czasu do czasu tłumacz popisze się fantazją przy tłumaczeniu tytułu, to mam ochotę obrzucić go stekiem inwektyw. Tu doskonale pasowałoby oryginalne "bluźnierstwo", ewentualnie "świętokradztwo". Tytuł, który demaskuje intrygę przed rozpoczęciem lektury, to przekleństwo czytelnika. |