Sięganie po książki tego autora jest już trochę jak odruch Pawłowa. Kiedy tylko pojawia się nowa powieść, muszę ją przeczytać. W tym przypadku sam tytuł zdradza, czego będzie dotyczyć fabuła. Nawet jeśli początkowo nieco się łudziłem, że tytuł może być zwodniczy, to autor dość szybko rozwiał te złudzenia. Osią akcji są poszukiwania skamieniałego tyranozaura.
Wszystko zaczyna się od odkrycia dokonanego na księżycu. Odkrycia na tyle niepokojącego, że zostało skrzętnie ukryte. Nie ma o nim pojęcia Stam Weathers, samotny poszukiwacz dinozaurów, a dokładniej ich skamieniałych szczątków. Dokonuje on za to własnego odkrycia. Nie jest mu jednak dane zbyt długo się nim cieszyć. Zostaje śmiertelnie postrzelony. Zamach na jego życie nie jest dziełem przypadku. Stoi za nim opętany żądzą sukcesu naukowiec. Nie wszystko jednak poszło zgodnie z planem. Konającego Stama Weathersa znajduje Tom Broadbent. Ten sam, który był bohaterem "Testamentu". Weathers przekazuje mu swój notes i prosi, by oddał go jego córce. Zadanie nie jest łatwe, bo Weathers umiera przed ujawnieniem swojej tożsamości. Tom Broadbent jest jednak zdeterminowany, by dotrzymać obietnicy. Dąży do realizacji tego celu wbrew różnym przeciwnościom: nieufnej policji, gotowemu na wszystko mordercy, a wreszcie tajnej agencji rządowej.
Książka mimo wszystko lekko mnie znudziła. Było trochę dłużyzn. Pomysł ciekawy, ale tym razem zakończenie niezbyt zaskakujące, bo można się go było domyślić. Zabrakło też choćby odrobiny humoru, który świetnie ubarwił "Testament". Zabawa autora z aluzjami do "Laboratorium", czy "Nadciągającej burzy" była nawet ciekawa, ale to za mało, żeby podnieść atrakcyjność książki. Co więcej, powieść aż nadmiernie kojarzyła mi się tamtymi. Przeczytać warto, bo to mimo wszystko porządna literatura sensacyjno-przygodowa, ale nie należy oczekiwać fajerwerków. |