Agenta Pendergasta wciąż nie odnaleziono od czasu tragicznych wydarzeń w Exmouth. Constance Greene jest przygnębiona. Popada w depresję. Wszystko to niepokoi Proctora, który od lat jest prawą ręką Pendergasta. Jest jego szoferem i zajmuje się bezpieczeństwem. Niestety, tym razem zawodzi na całej linii, jeśli chodzi o bezpieczeństwo. Do domu niepostrzeżenie dostaje się Diogenes, który pozbawia go przytomności. Gdy Proctor odzyskuje świadomość, widzi, jak jakiś mężczyzna wciąga Constance do samochodu. Rusza więc w pościg.
I od tego momentu, czyli od pierwszych stron, wiedziałem, że to nie będzie dobra powieść. Proctor działa, ale kompletnie nie myśli. Zafiksował się na problemie, a nie na jego rozwiązaniu. To częsta przypadłość. Trochę można to usprawiedliwić szokiem i stresem, czyli silnymi emocjami, ale tylko na początku. W tych pierwszych chwilach Proctor nie zadał kilku ważnych pytań. Dlaczego psychopata pozostawił mnie przy życiu? Dlaczego ocknąłem się tuż przed tym, jak wpychał Constance do samochodu? Dlaczego mogłem ich cały czas tropić? Potem, z perspektywy czytelnika, należy zadać najważniejsze pytanie: dlaczego Proctor nie wykorzystuje wieloletnich znajomości w służbach, by blokować ruchy porywacza od chwili, gdy ten wsiadł do samolotu? Wystarczyłoby parę telefonów, a na docelowym lotnisku czekałby odpowiedni komitet powitalny. Zamiast tego Proctor goni za króliczkiem. Głupota.
W zasadzie już sam fakt pojawienia się Diogenesa mnie zirytował. Powieści z nim były kiepskie. Ujmując rzecz delikatnie. Przecież to jakiś safanduła, a nie geniusz zbrodni! Nie wiem, czy dałby radę zawiązać sznurowadła bez zrobienia sobie krzywdy. Teraz obsadzony został w roli Romea. Dramat.
Lektura powieści była równie zajmująca, jak czytanie statystyk wydobycia węgla na Górnym Śląsku w dwudziestoleciu międzywojennym. Choć to drugie przynajmniej wzbogaciłoby czytelnika o jakiś zasób wiedzy. Trudno powiedzieć, na ile przydatnej, ale zawsze to coś. "Obsydianowa komnata" to kompletna porażka.