No i przeczytałem kolejną część "Tańca ze smokami". Zdecydowanie zbyt szybko. Kiedy zaczynałem lekturę, obiecywałem sobie, że rozłożę sobie tę przyjemność w czasie. Niestety, okazałem się zbyt niecierpliwy. I po co? Po to, by zgrzytać zębami na koniec, gdy autor - jak to ma w zwyczaju - powywracał wszystko do góry nogami? Ciekawe, czy autor ponownie wystawi czytelników na próbę i kolejny tom pojawi się za parę lat? Wprawdzie na swojej stronie Martin umieścił króciutki fragment kolejnego tomu, ale to przecież jeszcze nic nie znaczy. Oczekiwanie będzie bolało i nic na to nie poradzę.
Daruję sobie tym razem streszczanie fabuły, bo przy tej ilości wątków musiałbym zbyt wiele zdradzić. Istotne, że narracja, która w części I zaczęła się od opisu wydarzeń chronologicznie poprzedzających te znane z "Uczty dla wron", tym razem toczy się równocześnie, a nawet kontynuuje wątki z "Uczty dla wron".
Autor idzie - moim zdaniem - śladami Jordana, który wprowadził tyle dodatkowych wątków, że ostatecznie nie uporał się z nimi za życia, a przecież wydawał kolejne tomy dużo regularniej niż Martin. Owszem, Martin utrzymuje wciąż wysoki poziom, co Jordanowi się nie udało, ale pewne obniżenie lotów jest jednak widoczne. Sposób, w jaki komplikuje co chwilę losy bohaterów, zaczyna mi się coraz bardziej kojarzyć z telewizyjnym tasiemcem, gdzie co pewien czas zjawia się daleki krewny, dawny narzeczony, zaginiony brat itp. itd. Martin jest oczywiście zmuszony do wprowadzania na scenę coraz to nowych postaci, bo sukcesywnie uśmierca kolejnych bohaterów. A czasami - dla równowagi - przywraca niektórych do życia (nie zawsze śmierć jest oczywista, choć czytelnik może takie odnieść wrażenie - przykładem są bracia Clegane). Starczy jednak tych refleksji. Warto zachować niektóre na przyszłość, czyli kolejne tomy. I tak już przecież większość sensownych komentarzy spisałem, recenzując wcześniejsze tomy. Nie chciałbym się nadmiernie powtarzać. Poza tym, entuzjazmu i tak nie ukryję, a to pozbawia mnie właściwego dystansu i w efekcie przynudzam. |