Autor podzielił ten tom na trzy części. W pierwszej zaprezentował horrory. Najlepsze okazały się te utwory, które znałem już z "Fantastyki", czyli genialne "Piaseczniki" i całkiem przyzwoici "Żeglarze nocy". Pozostałe opowiadania były raczej przeciętne. Pierwsze z nich, "Trupiarz", porusza kolejny raz tematykę nieszczęśliwej miłości, ale potem najwyraźniej zaszły zmiany w życiu Martina, bo autor przestaje obsesyjnie powracać do tego motywu. Za to "Małpia kuracja" i "Człowiek w kształcie gruszki" zajmują się kwestią otyłości, co - zważywszy na prezencję Martina - też daje do myślenia.
Najciekawsza jest część zawierająca dwa opowiadania o Havilandzie Tufie. Żałuję, że nie było ich więcej, bo to ich lektura sprawiła mi największą przyjemność. Wiem, że zostały one wydane w Polsce, więc będę musiał ich poszukać. Swoją drogą, czytając "Strażników" zastanawiałem się, czy Martin nie inspirował się przypadkiem "Planetą śmierci" Harrisona.
Trzecia część była dla mnie nieporozumieniem. Owszem, mogę poczytać o perypetiach Martina w Hollywood, ale już lektura scenariuszy filmowych kompletnie mnie nie interesuje. Nieważne, jak byłyby dobre, efekt tego widać dopiero na ekranie. To jak z czytaniem przepisu kulinarnego: nie zastąpi to degustacji gotowej potrawy. Tyle tylko, że na podstawie przepisu jestem w stanie coś upichcić, a ze scenariuszem nic nie zrobię. Darowałem więc sobie lekturę tej części.
W sumie tom mnie rozczarował. Wyszło na to, że kupiłem go dla dwóch opowiadań o Tufie. No cóż, mówi się trudno. Przynajmniej wiem, że autor musiał przejść długą drogę zanim osiągnął klasę, którą pokazał na kartach "Ostatniego rejsu Fevre Dream", a ostatnio w cyklu "Pieśń lodu i ognia". |