Rząd Ameryki Północnej został pokonany przez uczestników rewolty, na której czele stanęli ludzie wywodzący się ze środowisk przestępczych. Terytorium Ameryki podzieliły między siebie Syndykat i Zgromadzenie, czyli dwie organizacje o mafijnych korzeniach. Przywódcy tych organizacji zawarli sojusz, który umożliwił obalenie rządu. Jednak rządu nie udało się ostatecznie zniszczyć. Urzęduje na uchodźctwie i nęka na wszelkie sposoby swoich przeciwników.
W Nowym Jorku dochodzi do serii zamachów, w których giną ludzie Syndykatu. Charles Orsino ledwo uchodzi cało przed mordercą, który znalazł się w szeregach jego ochroniarzy. Kiedy składa sprawozdanie z przebiegu dramatycznych wydarzeń, przywódcy Syndykatu podejmują decyzję o konieczności zinfiltrowania rządu przy pomocy agenta. Zadanie jest niezwykle trudne, ale Charles Orsino zgłasza się na ochotnika. Nie wie, że oznacza to utratę własnej tożsamości i zastąpienie jej nową, całkowicie fikcyjną, która umożliwi mu przeniknięcie w szeregi wroga.
Autor zadbał o szybkie tempo narracji, a nade wszystko o dużą ilość zwrotów akcji. Gorzej jest z tłem całej historii, które zostało naszkicowane bardzo grubą kreską. Nie bardzo wiadomo, jak funkcjonuje Syndykat, Zgromadzenie, czy rząd. Informacji jest tylko tyle, by czytelnik mógł wyrobić sobie przekonanie, że Syndykat jest dobry, a reszta świata zła. Syndykat jest jakimś utopijnym projektem opartym na zasadach głębokiego humanizmu. Nie bardzo tylko wiadomo, jak może funkcjonować ten pozbawiony biurokracji i lekceważący zasady ekonomii organizm. Z punktu widzenia narracji istotny jest tylko jego szacunek dla wolności człowieka i jego wyborów. Nikt tu nie narzuca nikomu, jak ma żyć. Ludzie mogą swobodnie zaspokajać swoje potrzeby i popędy. W wizji autora, to chroni społeczeństwo przed niebezpieczeństwami różnych napięć wywołanych tłumieniem popędów.
Oceniając tę powieść nie sposób pominąć kontekstu historycznego. Powstała w okresie makkartyzmu, gdy Stany Zjednoczone o mało nie stały się lustrzanym odbiciem ZSRR. To były mroczne czasy, bo poważnie ograniczona została wolność, a represje i szykany, które dotknęły nieprawomyślnych, postawiły pod znakiem zapytania rolę Stanów Zjednoczonych jako lidera wolnego świata. Lęk przed sowieckim zagrożeniem i infiltracją był uzasadniony, ale stał się podglebiem do działań niedopuszczalnych. Taka już jednak natura polityków, że umieją lęk wykorzystać do swoich podłych celów. Klęska makkartyzmu nie oznaczała, że politycy przestali straszyć ludzi. Zresztą czas koronawirusa to przykład, jak łatwo w imię bezpieczeństwa pozbawić ludzi wolności. I to przy aplauzie wielu z nich. Smutne.
Kornbluth widział zagrożenia, które stwarzają politycy i władza. Dlatego przejaskrawił wady rządu. Niestety, pomimo upływu lat nie udało się poprawić jakości polityków. Pojawiały się i znikały kolejne ruchy kontestacyjne. Nie zmieniły świata na lepsze. Dawni kontestatorzy, kiedy tylko znaleźli się przy władzy, okazywali się tyle samo warci, co ich poprzednicy. Dlatego zakończenie powieści wydaje się boleśnie prawdziwe: jeśli próbujemy zmienić świat na lepsze, może się okazać, że wyniknie z tego więcej złego niż dobrego. Lepiej po prostu cieszyć się życiem, póki się da. I choć to dość pesymistyczne, to niestety taka już ludzka natura, że potrafimy w imię szczytnych idei zamienić życie innych w piekło.
Bardzo ciekawa powieść. Nie tylko w warstwie fabularnej, ale także na poziomie przesłania do czytelnika. Wiele kwestii zostało przez autora uproszczonych lub przejaskrawionych, ale domyślam się, że chodziło o dotarcie do odbiorcy z pewnym humanistycznym przekazem. Szkoda tylko, że to wołanie na puszczy...