Stephen King
"Znalezione nie kradzione"

Stephen King Znalezione nie kradzione

Życie na odludziu ma swoje plusy, ale towarzyszy temu także ryzyko. Przekonuje się o tym pisarz John Rothstein. Odciął się od świata, ale stał się tym samym łatwym łupem dla kierowanej przez Morrisa Bellamy'ego grupy rabusiów. Na dodatek pisarz nie umie powstrzymać na wodzy swej arogancji. Kończy się to dla niego tragicznie. Z drugiej strony, skąd mógł wiedzieć, że przywódca bandytów jest aż tak niestabilny psychicznie i kieruje nim nie tylko żądza pieniędzy?

Łupem rabusiów padają nie tylko pieniądze, ale także rękopisy niewydanych dzieł pisarza. To właśnie one są dla Bellamy'ego największą nagrodą. Świadom zagrożeń, pozbywa się wspólników i ukrywa łup. Chce przeczekać niebezpieczny okres. Jednak górę bierze jego autodestrukcyjna natura. Trafia do więzienia z zupełnie innego powodu.

Wiele lat później ukryty przez Bellamy'ego łup znajduje młody chłopak, Peter Saubers. Jego rodzinie kiepsko się wiedzie odkąd ojciec został ciężko raniony podczas ataku Pana Mercedesa. Znalezienie kufra zawierającego pieniądze i rękopisy jest dla Petera niczym znalezienie skarbu. Pozwala rodzinie przetrwać trudne lata. Niestety, pieniądze się kończą, a potrzeby rosną. Peter decyduje się spieniężyć rękopisy. I to jest wielki błąd. Tym bardziej, że Bellamy właśnie opuszcza więzienie.

Czegoś tej książce zabrakło. Początek był intrygujący, ale potem fabuła toczyła się w sposób zbyt oczywisty. Wszystko tu było strasznie przewidywalne. Nie było żadnego nieoczekiwanego zwrotu akcji. Jakiejś tajemnicy, która podtrzymałaby napięcie. W efekcie od pewnego momentu się nudziłem i zmuszałem się, żeby dobrnąć do końca. Owszem, King potrafi ciekawie portretować postaci, ale to wystarczyło, żeby zanęcić czytelnika na początku. Później narracja musi przykuć uwagę, a mojej nie potrafiła.

Site copyrights© 2019 by Karol Ginter