Nie chcąc narażać innych na niebezpieczeństwa, Rand porzuca swoich przyjaciół i towarzyszy. Samotnie wyrusza na spotkanie przeznaczenia. Nie wie, co się z nim dzieje, ale coraz lepiej włada Mocą i jest coraz potężniejszy. Nieustannie atakowany przez siły Czarnego, udowadnia, że jest Smokiem Odrodzonym, choć wciąż powątpiewa, czy nie został nim okrzyknięty na wyrost.
Moiraine jest zdeterminowana, by utrzymać Randa przy życiu do czasu Ostatniej Bitwy. Dlatego rusza jego śladem. Towarzyszą jej Lan, Loial I Perrin. Na każdym kroku widzą, jak potężnym ta’veren jest Rand i jak przemożny wpływ wywiera na losy innych ludzi.
Perrin boi się o swoją przyszłość. Niepokoją go zdolności, które posiadł. Wyostrzyły one jego zmysły i pozwoliły komunikować się z wilkami, ale Perrin nie chce zatracić się w wilczym świecie i stracić człowieczeństwa. Dlatego ucieka przed wilkami.
Elayne, Egwene, Nynaeve i Mat udają się do Tar Valon. Mat jest nieprzytomny. Klątwa, którą ściągnął na siebie zabierając sztylet z Shadar Logoth, jest coraz silniejsza. Jedynym ratunkiem dla niego jest uzdrowienie przez Aes Sedai.
Choć los rozdzielił bohaterów, przeznaczenie znów połączy ich losy. Nieświadomie wszyscy zmierzają do tego samego miejsca - do Kamienia Łzy.
Usiłowałem tak skonstruować streszczenie, by zdradzić jak najmniej. Problem polega na tym, że Jordan snuje opowieść w niezwykle powolnym tempie. Właściwie przez cały pierwszy tom nic się nie dzieje. Fabułę tego tomu dałoby się streścić maksymalnie na dwóch stronach. To dość charakterystyczne dla całego cyklu, że Jordan przynudza w pierwszym tomie, akcja przyśpiesza dopiero w drugim tomie, a kiedy nabiera prawdziwego tempa i zdarzenia wprost zapierają dech w piersiach niczym jazda na kolejce górskiej, tom się kończy. Zastanawiam się, czy gdyby nie sentyment, to miałbym wystarczająco dużo cierpliwości, by przebrnąć przez pierwszy tom. Prawdopodobnie nie i równie prawdopodobne, że sponiewierałbym brutalnie autora w swojej recenzji.
Coś co uwielbia Jordan, a co jest dla mnie prawdziwym utrapieniem w trakcie lektury, to przemyślenia bohaterów. Nie byłoby w nich nic złego, gdyby nie to, że są one jakoś dziwnie przefiltrowane i nie zawierają ani jednej przydatnej myśli. To jakiś bezsensowny szum, który niczego nie wnosi. Nie ma tam prawdziwych rozterek bohaterów. Nie przybliża nas to do zrozumienia, co kieruje bohaterami. Nie dowiemy się nawet, co planują. Za to myśli te sprawiają, że bohaterowie wyglądają na ograniczonych intelektualnie, a chwilami może i obłąkanych. Pełni też są tłumionej agresji. Ta agresja ich zaślepia do tego stopnia, że nie wyobrażają sobie innej formy interakcji niż konfrontacja i poniżenie innych. Chęć postawienia na swoim jest celem nadrzędnym. W efekcie ich działania nie są przemyślane, a improwizowane.
Szczególnie w przypadku Randa, Perrina i Mata ma się wrażenie, że to jakieś wiejskie przygłupy. Nie dość, że nie znają świata, to na wszelki wypadek nie chcą go poznać. Po co pytać i rozmawiać, skoro z góry ma się wyrobiony pogląd? Są pełni uprzedzeń i kompleksów. A płeć przeciwna ich po prostu autentycznie przeraża. Co dziwne, kolejne doświadczenia niczego ich nie uczą. Kiedyś mnie to tak nie raziło, ale z wiekiem coraz bardziej cenię sobie inteligencję i preferuję inteligentnych bohaterów.