W okolicy niewielkiej wioski Firnstayn pojawiła się mordercza bestia. Jarl Firnstayn, Mandred, kieruje grupą łowców, którzy mają zabić potwora. Niestety, pół człowiek, pól dzik okazuje się zagrożeniem, które przerasta możliwości łowców. Tylko Mandered uchodzi z życiem ze spotkania z człeknurem. Jest ciężko ranny, ale bestia ma wobec niego pewne plany. Mandred trafia do krainy elfów. Prosi królową elfów o pomoc. Królowa Emerelle żąda w zamian dziecka Mandreda. Jarl Firnstayn godzi się na taką wymianę. Elfi Łów wyrusza by zabić potwora. Ani Mandred, ani elfy nie domyślają się, że są tylko pionkami w tajemniczej i zdradzieckiej rozgrywce człeknura.
Historia opowiedziana przez autorów dobrze się zapowiadała. Intryga została skonstruowana w sposób przyciągający uwagę. Jasne, w pewnym sensie to tylko kolaż znanych motywów, ale pobudzający ciekawość. Właśnie ciekawość sprawiła, że wytrwałem do ostatniej strony. Niestety, dawno się tak nie męczyłem podczas lektury. Nuda i pretensjonalność. Te dwa słowa najlepiej charakteryzują całą książkę. Powieść ma w sobie potencjał, ale z mojego punktu widzenia kompletnie zaprzepaszczony. Zacznijmy od tego, że nienawidzę sztucznego archaizowania języka narracji. Kiedy sięgam po prozę sprzed stuleci, jest to coś naturalnego. A tak, odbieram to jak amerykański akcent, którym Polak popisuje się po rocznym pobycie w Stanach Zjednoczonych.
Nigdy nie byłem też szczególnym miłośnikiem romansów. Mdli mnie, gdy autorzy co i rusz serwują mi kwieciste wyznania miłosne bohaterów. Co ja jestem, XIX-wieczna pensjonarka? Hennen i Sullivan powołują się na inspiracje literaturą średniowieczną, ale oznacza to, że z jej szerokiego spektrum wybrali jedynie romanse rycerskie. W rzeczywistości pozostają pod silnym wpływem XIX-wiecznej literatury romantycznej. Zresztą poezja Henryka Heine na początku to nie przypadek.
Autorzy mają swoją wizję elfów. To papierowe postaci wycięte z kart romansów rycerskich i literatury romantycznej. Istoty skłonne do wygłaszania nadętych fraz. Mózg to u nich organ w zaniku. Nawet jeśli posiadają, to z premedytacją nie używają. W końcu kierują się sercem... Zresztą pyszałkowaty dureń, jakim jest Mandred, też nie wypada dużo lepiej. Choć trzeba przyznać, że na tle sztucznych i nadętych elfów można by go posądzić o głębię psychologiczną.
Hasło reklamowe sugeruje czytelnikowi podobieństwo do świata Tolkiena. Tyle w tym prawdy, co w reklamach cudownych środków na odchudzanie. Od twórczości Hennena i Sullivana zamierzam się trzymać z daleka. |