Pierwsza ziemska ekspedycja na Marsa kończy się porażką. Ostatni komunikat radiowy wysłany zostaje tuż przed lądowaniem na Czerwonej Planecie.
Ćwierć wieku później na Marsie ląduje kolejna ziemska ekspedycja. Odkrywa ona, że planeta jest zamieszkana. Potwierdza, że nikt z członków pierwszej załogowej wyprawy nie przeżył. Jednak znajduje na planecie człowieka. Okazuje się, że Marsjanie zaopiekowali się dzieckiem, które urodziło się podczas pierwszej wyprawy. Valentine Michael Smith, szybko ochrzczony Człowiekiem z Marsa, zostaje wysłany na Ziemię.
Człowiek z Marsa budzi sensację i ogromne zainteresowanie. Jednak władze prewencyjnie izolują go od ludzi. Zostaje zamknięty w apartamencie w Bethesda Medical Center. Wszystko pod pretekstem ochrony jego zdrowia. W rzeczywistości Valentine Michael Smith stwarza problemy natury politycznej i gospodarczej. Jego istnienie jest najzwyczajniej w świecie kłopotliwe dla administracji.
Media wszelkimi sposobami usiłują zdobyć informacje na temat Człowieka z Marsa. Tak się składa, że pracująca w szpitalu pielęgniarka, Jill Boardman, przyjaźni się z dziennikarzem, Benem Caxtonem. Jill znajduje sposób, by dostać się do izolatki Człowieka z Marsa. Gotowa jest zdobywać informacje dla Bena.
Tymczasem władze przygotowują intrygę, która ma wyeliminować zagrożenia, które swoim istnieniem stworzył Valentine Michael Smith. Dziennikarz i pielęgniarka chcą pokrzyżować plany rządu, choć tym samym wiele ryzykują. Ben Caxton znika bez śladu. Zdana tylko na siebie Jill decyduje się potajemnie wywieźć Człowieka z Marsa ze szpitala. Czy uda im się umknąć przed pościgiem?
Początkowo powieść miała coś na kształt fabuły i akcji. Potem wszystko się rozlazło. Cała historia utonęła w długich dialogach o niczym i jałowych rozważaniach bohaterów. Musiałem się zmuszać do lektury, bo w narracji nie było ani odrobiny napięcia, czy czegokolwiek, co przykuć mogłoby uwagę czytelnika. Czysta, skondensowana nuda. Być może wydanie oryginalne z 1961 roku jakoś się broniło, ale było po prostu krótsze o 1/4. Wydawcy zmusili autora do skrótów. Nie bez racji, bo to wydanie mogłoby być wykorzystywane do usypiania cierpiących na bezsenność. O ile nie zostałoby to zakwalifikowane jako znęcanie się ze szczególnym okrucieństwem.
Cała historia bazuje na koncepcji dziecka, które nie zostało wychowane przez ludzi. Od niepamiętnych czasów zdarzały się przypadki dzieci wychowywanych np. przez wilki. Inspirowały one mitologię (np. Romulus i Remus wykarmieni przez wilczycę) i literaturę (np. Mowgli z "Księgi dżungli" Kiplinga). Motyw ten pozwalał też twórczo rozwijać koncepcje wychowania bez krępującego gorsetu cywilizacji. W XVIII wieku Rousseau twierdził, że wychowanie dziecka powinno sprowadzać się do chronienia go przed zgubnymi wpływami zewnętrznymi takimi jak literatura, nauka i sztuka, czyli generalnie przed wszystkimi osiągnięciami ludzkości. W ten sposób pozostanie ono wierne prawom natury, a te są z definicji dobre i wykluczają możliwość czynienia zła. Wychodząc z tych założeń można twierdzić, że dzieci wychowane przez zwierzęta są dobre, bo to ludzka cywilizacja jest źródłem wszelkiego zła. Heinlein tylko zamienił wilki na Marsjan.
Bohater Heinleina jest w gruncie rzeczy idiotą, który po odkryciu seksu dochodzi do wniosku, że to wokół tej czynności powinien kręcić się świat i cała ludzkość. I znajduje naśladowców. Znamienny już jest sam fakt, że akt inicjacji seksualnej ukazany zostaje jako przejście do dorosłości. Mógłbym to potraktować jako zamierzoną satyrę, ale nie mam pewności, co do intencji autora. O ile na kartach powieści satyra gości często, to raczej w odniesieniu do wszystkich zjawisk, które poprzedzały transformację zgotowaną ludziom przez Człowieka z Marsa. Chyba że cały utwór potraktować jako przewrotną przestrogę przed podbojem przez obcą cywilizację. Rozwój ludzkiej cywilizacji zostaje przekierowany w kierunku wygodnym dla Obcych. Ludzie przestają być zagrożeniem. Nie rozwijają już nauki, sztuki itd. tylko wszyscy ze wszystkimi kopulują bez opamiętania. I uważają to za triumf człowieczeństwa...
Trudno oczywiście polemizować z pomysłami autora powieści, w której wszystko jest możliwe, bo prawa fizyki i biologii nie obowiązują. Fantazja autora nie zna granic. Wszystko, co wiemy o rozwoju biologicznym i psychicznym dziecka, jego socjalizacji itd. postawione tu jest na głowie. Jest wprawdzie sporo trafnych spostrzeżeń na temat problemów społeczeństwa, polityki, czy religii, ale zaproponowane remedium jest gorsze od choroby. Owszem, demonizowanie seksu, co czyni wiele religii, jest głupotą, ale jego apoteoza nie mniejszą. Swoją drogą, tym, którzy odwołują się do natury, powinno dać do myślenia, że większość gatunków na Ziemi kopuluje tylko w okresie godowym. Czyli seks jest elementem cyklu rozrodczego i niczym więcej. Człowiek jest wolny od tego ograniczenia, ale czy w takim razie seks dla przyjemności jest zgodny z prawami natury? Może to jakaś aberracja? Jeszcze jeden obrzydliwy wymysł ludzkiej cywilizacji, który należałoby potępić w zgodzie w niektórymi religiami? Dobrze, że osobiście wyżej stawiam cywilizację.
Powieść osadzona jest w określonym czasie i kontekście kulturowym i to boleśnie da się odczuć podczas lektury. Cała rzekoma przyszłość to tak naprawdę Ameryka przełomu lat 50-tych i 60-tych. Ze wszystkimi anachronizmami widocznymi z dzisiejszej perspektywy. Szczególnie mocno widać to w sposobie prezentowania kobiet. Wzburzyłby on wiele współczesnych przedstawicielek płci pięknej. Świat tu należy do mężczyzn, a kobiety odgrywają role drugoplanowe. Autor okazuje się w tym względzie niewolnikiem swoich czasów. Nie waha się nawet włożyć w usta Jill następujących słów: "W dziewięciu przypadkach na dziesięć, jeżeli dziewczyna zostaje zgwałcona, sama jest sobie winna." Szokujące, nieprawda? Przyznaję, że zdziwiło mnie powielanie obrzydliwych tez, którymi usprawiedliwiają się gwałciciele.
Zaznaczyłem w powieści całkiem sporo fragmentów i cytatów, które mnie zbulwersowały. Było dużo wątków, które miałbym ochotę skomentować. Daruję sobie jednak dalszą polemikę z autorem. Nie warto poświęcać tej powieści więcej uwagi. Lektura nie sprawiła mi przyjemności, choć prowokowała do myślenia. Wypada za to stwierdzić, że autor dobrze wyczuwał ducha zmian. Wyprzedzał swoje czasy. Antycypował zmiany obyczajowe, społeczne, ideologiczne i religijne, które miały nadejść (rewolucja seksualna, hipisi, wysyp sekt religijnych). W tym sensie lektura nie była kompletną stratą czasu. Dowiodła kolejny raz, że twórcy potrafią mieć zdumiewający instynkt, jeśli chodzi o dostrzeganie podskórnych procesów i przeczuwanie nadchodzących zmian. Tylko tak właściwie, co z tego? Dopiero czas weryfikuje prawdziwość ich przeczuć, a wtedy zazwyczaj jest już za późno.