Brutalne morderstwo brata otwiera kompletnie nowy rozdział w życiu Kate Bishop. Do tej pory opieka nad niepełnosprawnym bratem była dla niej sensem życia. Teraz nie dość że musi poradzić sobie z szokującymi faktami na temat jego śmierci, to musi przyjąć do wiadomości wiele prawd na swój własny temat. Okazuje się, że - podobnie jak zabity brat - Kate potrafi identyfikować morderców po spojrzeniu im w oczy. Ten niezwykły talent nagle okazuje się groźny dla jej dalszej egzystencji, bo ktoś właśnie zaczął polować na osoby nim obdarzone. Czy Kate poradzi sobie w nowej rzeczywistości, w jakiej się znalazła?
Powieść zaczęła się z przytupem. Tyle tylko, że po kilkudziesięciu pierwszych stronach akcja stanęła w miejscu. Czytelnicy uraczeni zostali pięćdziesięciostronicowym dialogiem. I tak ta powieść wyglądała. Trochę akcji. Potem przerwa na jałowe dialogi, które próbowały racjonalizować pomysły autora i przekonać do nich czytelnika. I znowu chwila akcji itd.
Najgorsze, że Goodkind chyba naprawdę uwierzył, że przekona czytelnika do swoich pomysłów. Zdecydowanie powinien był pozostać przy magii, którą posiłkował się w swoich powieściach fantasy. Magia nie poddaje się krytyce, bo jak krytykować byt urojony? Albo czytelnik akceptuje konwencję i godzi się na obecność magii, albo powinien darować sobie lekturę. Co innego, gdy autor zaczyna posiłkować się nauką. Bo tu już obowiązują pewne reguły. Ich naginanie wymaga poruszania się w obszarze, gdzie nauka nie daje jednoznacznych odpowiedzi i pozwala na spekulacje. To z kolei wymaga wiedzy. I w tym momencie wychodzą na jaw niedostatki wykształcenia formalnego Goodkinda.
Autor co chwilę wpada w pułapki logiczne, które sam na siebie zastawił. Już epizod z bratem Kate jest niewiarygodny. Po co chwyta mordercę i przetrzymuje go w piwnicy? A właściwie, to jakim cudem jest w stanie go w ogóle schwytać? Owca jest w stanie pojmać wilka? Tej bajki jeszcze nie słyszałem.
Potem kuriozalne wywody na temat genetyki, które mają zracjonalizować talent bohaterki. Skoro wszyscy ludzie mają gen mordercy, to jak działa jej talent? Umożliwia identyfikowanie tych złych? Sama konstrukcja, że są dobrzy i źli mordercy wywołuje niekontrolowany wytrzeszcz oczu. Czyli jak jedni zabijają, to dobrze, a jak ci drudzy, to niedobrze? Gdyby autor ograniczył się do psychopatycznych morderców, jakoś dałoby się odróżnić jednych od drugich. Inaczej równie dobrze możemy poczytać wypociny dowolnego tyrana, który znajdował doskonałe uzasadnienie dla swoich mordów.
Goodkind niewiele wie o historii. Ma ciągoty do przywoływania mitów złotej przeszłości, czyli twierdzenia, że kiedyś to było dobrze, a teraz jest źle. Wiadomo, jak byliśmy młodzi, wszystko było lepsze. Wiadomo, że przodkowie byli lepsi, a my nie dorastamy tym gigantom umysłu i moralności do pięt. Ech, temu zagadnieniu poświęca się wykłady na studiach. To jedna z pułapek myślenia. Politycy uwielbiają manipulować wyborcami przywołując mityczne czasy świetności i obiecując je przywrócić. I elektorat to kupuje, co dowodzi, jak kiepska wciąż jest edukacja. Gdy autor pisze, że współcześnie nie można wejść do niektórych dzielnic, to chciałbym, aby tego spróbował sto lat temu.
Właściwie nie ma sensu nadmierne roztrząsanie błędów logicznych, czy historycznych. To, co opisałem, to zaledwie czubek góry lodowej. Szkoda czasu na tę powieść. Mogłaby ją ratować wartka fabuła, ale tej brak. To jakiś wykład filozofii, który zalatuje najgorszymi ideologiami z dziejów ludzkości.