Neil Gaiman lubi mity, legendy i baśnie. Już sam tytuł powieści zdradza jej tematykę. Autor bawi się światową i amerykańską mitologią. Zapełnia karty powieści bogami i istotami z baśni oraz legend ze wszystkich stron świata. Wymyśla drogi, którymi ich wyznawcy trafili na obszar dzisiejszych Stanów Zjednoczonych. Główny problem wszystkich tych istot nadprzyrodzonych, to brak wyznawców. Skazuje to ich na nędzną wegetację, a w niektórych przypadkach na śmierć. Tymczasem ludzie wynoszą na piedestał nowych bogów. Coraz większą czcią otaczają przedmioty. Między nowymi i starymi bogami rodzi się konflikt.
Bohaterem powieści jest Cień. Opuszcza więzienie, gdzie spędził kilka ostatnich lat. Niestety, nie ma do czego wracać. Pracę oferuje mu tajemniczy pan Wednesday. Cień nie chce początkowo tej pracy przyjąć, ale ostatecznie się zgadza. Z całkowitą obojętnością przyjmuje dziwne wydarzenia, które mają miejsce wokół jego pracodawcy. W efekcie zostaje wciągnięty w sam środek rodzącego się konfliktu. Pan Wednesday okazuje się jednym z głównych uczestników tego konfliktu. Z jakiegoś powodu Cień jest ważny dla obu stron konfliktu.
Powieść jest dość dziwna. Jeśli się nad tym zastanowić, to nie powinna mi się podobać. Zbyt mało tu logiki. Fabuła co i rusz zbacza gdzieś w bok od głównego wątku. Jednak z jakiegoś powodu powieść mnie urzekła. Autor bardzo ciekawie bawi się motywami bogów, zmuszając przy tym czytelnika by wysilił nieco swą inteligencję i spróbował odgadnąć, kto jest kim i o co toczy się cała gra. Snuje gawędy. Wprowadza ciekawe wątki poboczne. Bardzo sympatyczna lektura. Wciągnęła mnie, a to chyba najważniejsze. I tylko jedno mnie zastanawia: gdzie, do licha, podziali się bogowie judaizmu, chrześcijaństwa, czy islamu? Gaiman z jakiegoś powodu zupełnie ich pominął. |