Bywają książki, których lektura jest stratą czasu. Tak jest w tym przypadku. Nazwisko autora sugerowało znajomość rzemiosła pisarskiego. Podjęta tematyka wydała mi się bardzo interesująca. Akcja osadzona jest w XII-wiecznej Anglii. Wprawdzie sięganie przeze mnie po książkę historyczną to spore ryzyko, bo żaden autor nie jest w stanie sprostać wszystkim moim oczekiwaniom w kwestii przedstawiania realiów, ale ciekawy pomysł na fabułę może mnie do książki przekonać. Niestety, Follet nie spełnił tych oczekiwań. Szczerze powiedziawszy, nie wiem nawet, jak streścić powieść, bo tempo akcji przypominało typową mydlaną operę, w której wystarczy oglądać co 10 odcinek, by nie stracić wątku. Mały przykład: jednemu z bohaterów, chłopcowi imieniem Jack, zajmuje całe 10 stron podpalenie kościoła. Jest to drobiazgowy opis, jak dostaje się do budynku i jak podkłada ogień.
Wątkiem przewodnim jest budowa katedry. Autor opisuje postaci, które się w to angażują, próbuje umieścić to na szerszym tle wydarzeń w Anglii, buduje konflikty wokół katedry. Niestety, role są z góry rozpisane. Przez ponad 800 stron powieści i kilkadziesiąt lat, które na tych stronach opisano, żadna postać nie przeszła metamorfozy. Wszyscy są przewidywalni do bólu. Brak głębi psychologicznej. Postaci są sztuczne i papierowe. Nie wiem też, czy autor zrobił to świadomie, czy też wyszło mu to przypadkiem, ale bohaterowie byli bardzo współcześni i tylko umieszczono ich w XII-wiecznych realiach. Co gorsza, nikt nie budził mojej sympatii. Miałem sympatyzować z mało inteligentnym, choć dobrotliwym, przeorem Philipem? A może z upartym, równie mało inteligentnym, Tomem Budowniczym? Najciekawszą postacią był jeden z czarnych charakterów, biskup Waleran. Ale i on był ledwie drobnym intrygantem. Najkrócej rzecz ujmując: nuda.
Głównym zadaniem bohaterów było cierpieć. Przez ponad 800 stron czytamy, jak spotykają ich kolejne nieszczęścia. Nie dość, że ilość nieszczęść jest aż nieprawdopodobnie duża, to jeszcze autor rozwodzi się nad nimi równie nieprawdopodobnie długo. A ponieważ wszyscy bohaterowie (dobrzy, źli i nijacy) są mało inteligentni, więc nie wyciągają z tych nieszczęść żądnych wniosków. Ot, nich się dzieje wola nieba...
Do tego wszystkiego powierzchowna znajomość średniowiecza. Nawet nie warto podejmować tego tematu, skoro książka nie jest się w stanie obronić na żadnym innym polu. Miała wprawdzie kilka ciekawych momentów, ale rozwlekłość narracji skutecznie je stłamsiła. Podejrzewam, że gdyby nie nazwisko, redakcja kazałaby autorowi skrócić tekst o połowę i niewykluczone, iż powstałaby wówczas całkiem ciekawa powieść. Ale to tylko spekulacje.
Tak się składa, że wciąż mam w pamięci dzieło George'a Martina, czyli cykl osadzony w realiach fantasy, ale jednak inspirowany średniowieczną Anglią. Kontrast jest ogromny. W każdym aspekcie. Jego książki to całkowite przeciwieństwo tego, co zaproponował Follet. Wciągająca fabuła. Nieoczekiwane zwroty akcji. Duża liczba wątków, które się ze sobą zazębiają. Cały korowód ciekawych, barwnych i wiarygodnych psychologicznie postaci. Innymi słowy, wszystko to, czego czytelnik może oczekiwać od dobrej powieści. Szkoda, że Martin nie pisze więcej... |