Jest lato 1348 roku. Ksiądz Dietrich pełni posługę kapłańską w wiejskiej parafii Oberhochwald. W latach młodości studiował w Paryżu, co odcisnęło silne piętno na jego postrzeganiu rzeczywistości. Jest osobą głęboko wierzącą, ale starającą się tłumić emocje na rzecz rozumu i logiki. Był czas, że te emocje wzięły w nim górę, dlatego skazany jest teraz na dobrowolną banicję. Choć minęły już lata, przeszłość może się o niego w każdej chwili upomnieć.
Kiedy pewnego letniego poranka Dietrich dostrzega niezwykłe zjawisko, jakim jest silna jonizacja powietrza i pojawienie się ładunków elektrostatycznych na metalowych przedmiotach, szuka naturalnego wyjaśnienia . Odrzuca interpretacje odwołujące się do działań sił nadprzyrodzonych. Jego racjonalna postawa to efekt posiadanej wiedzy i doświadczenia. Lata kształcenia nie poszły na marne. Nie były jednak w stanie przygotować go na spotkanie z rozbitkami z innego świata. A to właśnie zwiastują niezwykłe zjawiska. Statek kosmiczny istot przypominających wyglądem przerośnięte koniki polne w wyniku awarii znalazł się w lasach niedaleko Oberhochwaldu.
Dietrich przełamuje własne obawy i uprzedzenia i dostrzega w kosmicznych rozbitkach istoty potrzebujące pomocy. Czy jednak uda mu się przekonać innych mieszkańców Oberhochwaldu, że nie są to demony? Zresztą przybysze z obcej planety też są nastawieni nieufnie. Obie społeczności, znajdujące się na całkowicie różnych etapach rozwoju technologicznego, będą miały okazję poddać próbie swój system wartości i przekonań. Ksiądz Dietrich, kierując się zasadami chrześcijańskiego miłosierdzia, angażuje się w pomoc obcym. Pomimo jego starań, wspólnota wiernych ulega podziałowi. Padają ciężkie słowa i oskarżenia. Jednak największa próba dopiero wszystkich czeka. Nadchodzi czas Czarnej Śmierci.
Kilka stuleci później Tom Schwoerin, współczesny historyk, ma problem z wyjaśnieniem zagadki Eifelheim. Dlaczego miejscowość ta została opuszczona i nigdy ponownie jej nie zasiedlono? W toku swoich badań odkrywa, że Eifelheim nosiło niegdyś nazwę Oberhochwald. Mozolnie odkrywa tajemnicę wydarzeń, które doprowadziły do zagłady wioski. A tymczasem jego partnerka życiowa Sharon, zajmująca się zawodowo fizyką, usiłuje wyjaśnić jedną z wielu zagadek dotyczących budowy wszechświata. Dziwnym zbiegiem okoliczności, niezależnie prowadzone badania będą miały pewne punkty styczne.
Inaczej, niż w przypadku kilku ostatnich powieści, które zachwalałem, "Eifelheim" nie cechuje wartka i pełna zwrotów akcja. Tempo wydarzeń jest wręcz nawet ospałe. Jednak nie na tym polega siła tej książki. Fabuła mnie wciągnęła, bo autor sumiennie odrobił lekcję i starał się wiarygodnie odtworzyć życie codzienne, realia polityczne i społeczne, a także klimat intelektualny Europy feudalnej w połowy XIV wieku. Co ważne, nie ulega wielu spopularyzowanym mitom na temat tej epoki. Wiadomo, że jestem wielkim pasjonatem tego okresu dziejów. Dodatkowo, zawsze wysoko oceniam autorów, którzy nie traktują czytelnika jak niedouczonego analfabety, lecz pieczołowicie i drobiazgowo studiują przeszłość, by wskrzesić ją na potrzeby opowiadanej historii. Nawet jeśli zaraz potem umieszczają w tych realiach kosmitów. Zresztą zabieg ten ma jedynie uwypuklić wiele ciekawych spostrzeżeń na temat człowieka i ludzkości. Czyż kontrast nie przyciąga uwagi?
Autor trafnie zauważa, że język potrafi być dość ułomnym narzędziem do wymiany myśli i poglądów. Dystans dzielący ludzi i obcych jest zbyt wielki. Wprawdzie zaawansowana technologia pozwala obcym opanować język ludzi, ale język ten nie stworzył jeszcze terminologii adekwatnej chociażby do opisania wielu zjawisk z dziedziny nauki czy techniki. Ludzie średniowiecza nie osiągnęli poziomu rozwoju, na którym istniałaby taka potrzeba. Nawet jeśli Dietrich jest oczytanym erudytą i poliglotą i jest w stanie na poczekaniu tworzyć nowe terminy, to jego wizja wszechświata na tyle różni się od obrazu prezentowanego przez obcych, iż trudno o zrozumienie.
Umieszczając akcję w średniowieczu, Michael Flynn czyni problem komunikacji większą barierą. Z drugiej strony, ułatwia sobie zadanie, bo ta sama bariera pojawiłaby się współcześnie przy kontakcie z bardziej zaawansowaną technicznie cywilizacją. Byłoby to znacznie trudniej pokazać, bo nawet nie wiemy, na jakich płaszczyznach nasza wiedza okazałaby się ułomna. Nie ulega bowiem wątpliwości, że efektem rozwoju naukowego będą kolejne odkrycia, które wiele współczesnych twierdzeń i pewników odeślą do lamusa. Przykład powieściowego Dietricha też jest zresztą znamienny. Choć należy go uznać za posiadającego otwarty umysł przedstawiciela ówczesnej elity intelektualnej, to nie jest on w stanie zaakceptować pewnych koncepcji, bo wykraczają one zbyt daleko poza poziom jego pojmowania rzeczywistości. Z kolei w wątku dziejącym się współcześnie, gdy Sharon przedstawia nową, rewolucyjną koncepcję na gruncie fizyki, spotyka się z oporem środowiska. Czasami tak to już jest, że koncepcje naukowe mają swoich wyznawców tak samo jak koncepcje religijne. A na gruncie wiary trudno dyskutować. Kapłani istniejących kultów będą się bronić na wszelkie sposoby (czytaj: ci którzy karierę zbudowali na rozwijaniu i utrwalaniu koncepcji, które ktoś usiłuje podważyć, będą bronić swego dorobku). To jedna z barier rozwoju. Nie wiem tylko, czy istnieje na to remedium, bo to normalne, ludzkie zachowanie. Każda zmiana niesie ze sobą niepewność.
Wróćmy jednak na grunt powieści. Autor pozwala, by myśli Dietricha podążały tymi samymi koleinami, co późniejszych odkrywców i wynalazców, a w efekcie nowe słowa i terminy, nieznane ludziom średniowiecza, są nieobce czytelnikowi. W każdym razie, zebrane przez Dietricha informacje, owoc wielu dyskusji z obcymi, skażone już na etapie tłumaczenia, po przefiltrowaniu przez jego umysł zostają jeszcze bardziej wypaczone. Mimo tego, na pewnym poziomie możliwe jest wzajemne zrozumienie. Tyle tylko, że bardziej dzięki empatii niż intelektowi. I jedynie w przypadku tych przedstawicieli obu cywilizacji, którzy gotowi są odrzucić uprzedzenia. A to wcale niełatwe. Zderzenie różnych cywilizacji i kultur zawsze jest tematem intrygującym. Identyfikacja "swój" i "obcy" bierze swój początek już u zarania ludzkości. Autor ukazuje ten problem na wielu płaszczyznach, zwracając szczególną uwagę na katastrofalne skutki ludzkiej skłonności do szukania winnych w przypadku nieszczęść. Bo przecież ktoś musi być winny, gdy ludzi wokół zabija Czarna Śmierć.
Kłębi mi się w głowie jeszcze sporo refleksji będących wynikiem lektury. Miałbym też ochotę podzielić się swoimi uwagami na temat ogólnej wymowy powieści, ale wtedy chyba musiałbym zdradzić zbyt wiele fabuły. Poza tym nie chciałbym zanadto wydłużać swoich wywodów. Ograniczę się zatem do stwierdzenia, że warto sięgnąć po tę książkę, bo niewątpliwie stymuluje ona mózg do pracy w bardzo pozytywny sposób. I tylko nie wiem, po co był ten wątek współczesny, bo wnosił niewiele, a jedynie zaburzał narrację. Może znacznie okrojony i umieszczony w ostatnich rozdziałach, miałby większe uzasadnienie? O ile w ogóle. |