Jest rok 1924 rzeczywistości alternatywnej. Historia potoczyła się inaczej (czy może raczej, przyjmując konwencję autora, "zamarzła") po uderzeniu meteorytu tunguskiego w 1908 roku. Od tego momentu wydarzenia toczyły się w zupełnie innym kierunku. Nie wybuchła I wojna światowa, nie było więc jej konsekwencji, takich jak rewolucja lutowa w Rosji i przewrót bolszewicki, a z naszego podwórka - Polska nie odzyskała niepodległości. Za to spora część Azji i Europy znalazła się pod Lodem. Zmiany, które przyniósł ze sobą Lód, były nie tylko negatywne. Powstały nowe gałęzie przemysłu związane z "lutymi", czyli tajemniczymi formacjami lodu przemieszczającymi się Drogami Mamutów, i "zimnazem", czyli powstającymi w ekstremalnie niskich temperaturach odmianami metali.
W skutej lodem Warszawie mieszka, czy może raczej wegetuje, utracjusz i hazardzista, Benedykt Gierosławski. Tak było przynajmniej do 14 lipca 1924 roku. Tego dnia w wynajętym przez niego pokoju pojawili się urzędnicy Ministerstwa Zimy. Ministerstwo poleca mu udać się do Irkucka na Syberii, gdzie ma spotkać się z ojcem, Filipem, który podobno rozmawia z lutymi. Benedykt wsiada do pociągu i już wkrótce, w Ekspresie Transsyberyjskim, przekonuje się, że trafił w sam środek skomplikowanej intrygi politycznej. Jego życie jest zagrożone. Poszczególne ugrupowania polityczno-religijne mają wobec niego różne oczekiwania i nie przebierają w środkach, by nakłonić go do realizacji ich konkretnych celów.
Genialny pomysł i fatalna realizacja. Tak najkrócej scharakteryzowałbym całą powieść. Mam świadomość, że wielu recenzentów zachwycało się tą powieścią, ale szczerze powiedziawszy, jest to typowy gniot współczesnej polskiej literatury. Jej chroniczna przypadłość. Dlatego literatura ta wegetuje sobie spokojnie na peryferiach światowej literatury, niczym Benedykt Gierosławski w skutej lodem Warszawie. Czy jego istnienie lub brak istnienia, miało jakiekolwiek znaczenie dla pozostałych mieszkańców miasta? Książka miała w sobie potencjał, jednak największą barierą, której autor nie był w stanie pokonać, jest jego filozoficzne wykształcenie. Dlatego narracja grzęźnie w rozważaniach filozoficznych, a akcji starcza może na 50 stron tekstu. Zabawnie w tym kontekście brzmi tekst z okładki, że fabuła skrzy od nieoczekiwanych zwrotów akcji. Zwrot akcji przypada statystycznie może na co setną stronę. To wersja optymistyczna, zakładająca, że już sam fakt, że coś się dzieje, zasługuje na miano zwrotu akcji. Częściej możemy liczyć, że autor uraczy nas kolejnym wspaniałym monologiem na kilka lub kilkanaście stron. Jego pominięcie nie zuboży nas w żadnym stopniu (tak samo jak widzów "Mody na sukces" nie zubożył fakt pominięcia kilku, czy nawet kilkunastu odcinków).
Dukaj zasługuje na duże pochwały za wizję świata alternatywnego. Konstrukcja ta jest może i miejscami dyskusyjna, ale przyjąć można, że prawdopodobna. Autor przeprowadził szczegółową kwerendę historyczną. Do tego stopnia, że zna nawet takie epizody, jak pogromy domów publicznych w Warszawie w czasie rewolucji 1905 roku. Wyjątkowa dbałość o detale. Drobiazgowo zapoznał się też z egzotyczną dla większości Polaków historią Rosji i na tej podstawie stworzył bogaty fresk społeczno-polityczno-religijny. Oddał perfekcyjnie ten niesamowity klimat mistycyzmu, który szczególnie bujnie rozwijał się właśnie na Syberii. Jeśli czegoś zabrakło, a było charakterystyczne dla czasów, które meteoryt powinien zamrozić, to rosyjskiego antysemityzmu. Widocznie czasami realia historyczne muszą ustąpić wymaganiom poprawności politycznej. To jednak tylko taki mały przytyk.
Praca, która poprzedziła napisanie książki, zasługuje na podziw. Inna sprawa, że jestem czytelnikiem specyficznym. To, co mnie zachwyca, innych może przyprawiać o ból głowy. Ciekawe, ilu czytelników słyszało wcześniej o pietraszewcach (kółko intelektualistów), czy skopcach (sekta prawosławna). Obawiam się, że dla wielu określenia te są z tej samej półki, co "marcynowcy". Gorzej nawet, bo mniej są zrozumiałe. Mają budować tło wielkiej epopei i dowieść erudycji autora, ale mogą równocześnie sprawić, że czytelnik pogubi się w tym wszystkim. Skupiłem się na motywach historycznych, a tymczasem cytatów i nawiązań literackich jest tu zbyt wiele, by je ogarnąć. Może jednak autor powinien był sobie narzucić pewne ograniczenia? Kiedy kadr jest zbyt szeroki, ginie w nim to, co naprawdę chcieliśmy pokazać. Z drugiej strony być może jest to zabieg celowy, bo w zalewie informacji trudno odróżnić, co jest prawdą, a co wymysłem autora. Wzmiankowany w powieści spór między "starymi" a "młodymi" w PPS to dla części czytelników zapewne takie samo s-f, jak Piłsudski wysadzający pociągi na Dalekim Wschodzie.
Niestety, fabuła wymaga od czytelnika przyjęcia pewnych założeń filozoficznych, które są podstawą nie tylko wielu rozważań, ale i osią fabuły. I tu autor trafił w mojej osobie na wyjątkowo trudnego odbiorcę. Nie przekonują mnie koncepcje idealizmu obiektywnego. Jako historyk wiem, jak zmieniały się "prawdy" na przestrzeni dziejów. W gruncie rzeczy filozof powinien być tego świadom bardziej ode mnie. W konsekwencji rozważania o logice na kartach powieści budzą co najwyżej mój śmiech. Najpierw zdefiniujmy, czym jest "prawda", a czym jest "fałsz", zanim zaczniemy dywagować o logice dwu- i trzywartościowej. Czy są one wykładnią tego, w co aktualnie ludzie wierzą? Nie oszukujmy się, aktualny poziom nauki to wyraz wierzeń elit naukowych. Kiedy postanowią zmienić swoje wierzenia, zmieni się "prawda" (patrz chociażby casus Plutona, że nie przywołam bardziej kontrowersyjnych przykładów). Nie mamy narzędzi, które mierzyłyby "prawdę". Współcześnie zresztą, w dobie relatywizmu, przyjmuje się istnienie wielu "prawd". Wręcz oczekuje się od wyznawców jednej "prawdy" tolerancji dla wyznawców innych "prawd". Nie mam tu wcale na myśli wierzeń religijnych. Mam na myśli naukę i spory, które się w niej toczą. Bez założeń początkowych każde równanie matematyczne skazane jest na porażkę.
Kiedy autor zaczynał swoje dywagacje, myślałem, że podąży w stronę fizyki kwantowej. Jednak starcie koncepcji probablistycznych z deterministycznymi zostało rozegrane na poziomie abstrakcji filozoficznych, w kompletnym oderwaniu od rzeczywistości fizycznej. Kiedy autor próbował przejść na grunt fizyki, wychodziła mu karykatura (wynik rzutu monetą zależy od szeregu warunków fizycznych, więc nie ma takiej fizycznej możliwości, aby uzyskać równo co drugi rzut orła i reszkę - tu już wkraczamy na grunt magii). Gdyby Dukaj zachował odrobinę dystansu i nie traktował całej intrygi tak serio, byłoby w porządku. Czasami trzeba było mrugnąć okiem do czytelnika (z czego niby brał się sukces takich seriali jak "Z archiwum X"?).
Zdumiewa mnie również, że ktoś jeszcze bierze na serio heglowską historiozofię (jak nie ma rewolucji lub innej krwawej jatki, to znaczy, że historia stanęła w miejscu - co za brednia). Na jej gruncie wyrosło wiele innych koncepcji. Wszystkie one skażone są determinizmem, czyli zakładają celowość procesu historycznego. Gdzieś tam historia osiągnie swój cel i się skończy. Ciekawe, że jeśli ktoś głosi koniec świata, uważany jest za szaleńca, a gdy ktoś głosi koniec historii, jest traktowany jak wybitny intelektualista. Gdyby autor naprawdę był konsekwentny, musiałby przyjąć, że Lato oznacza, iż możliwa jest dowolna przyszłość, a Zima, że jest tylko jedna przyszłość. Zaznaczmy, że dotyczy to tylko przyszłości, a nie przeszłości. Przeszłość już była. Wydarzenia miały miejsce. Możemy tę przeszłość źle pamiętać lub zakłamać i sprawić, że ludzie doraźnie uwierzą w to kłamstwo, ale w rzeczywistości nie zmienimy przeszłości. Zmienimy wyobrażenie ludzi o przeszłości. Fałszowanie historii nie jest niczym nowym. Zmienić przeszłość można byłoby tylko wówczas, gdybyśmy byli w stanie uczynić ją swoją przyszłością, a to wymagałoby maszyny czasu. Jednak nawet wówczas zastąpilibyśmy jedną przeszłość inną, czyli stworzylibyśmy świat alternatywny. Raz jeszcze okazałoby się, że z punktu widzenia teraźniejszości istnieje tylko jedna przeszłość. Przeszłość zawsze jest zdeterminowana, bo została uchwycona w jakimś kształcie (niczym foton przez fizyka - wcześniej mógł sobie być, czym chciał, ale przyrząd pomiarowy uchwyci go albo jako cząstkę, albo jako falę). A że nasz przyrząd pomiarowy, czyli pamięć, czasami szwankuje, co z tego? Po to wymyślono inne metody zapisywania przeszłości. W historii - jak i w każdej innej dziedzinie nauki - sięga się po hipotezy, nie oznacza to jednak, że są one wszystkie prawdziwe. Hipoteza, czyli przypuszczenie, pojawia się wówczas, gdy posiadany aparat badawczy nie umożliwia ustalenia, jak było naprawdę. Historycy mają dzięki temu co robić: spierają się, która z hipotez jest bliższa prawdy. Tu mógłbym zrobić wtręt o pozytywistycznym i postmodernistycznym widzeniu historii, czy w ogóle nauki, ale to nie miejsce na to.
Lista zarzutów mogłaby być dłuższa, ale ich ilość nie ma przecież większego znaczenia. Jak to czasami w swoich recenzjach piszę: autor nie przekonał mnie do swojej wizji. Opowiadana przez niego historia miała potencjał, o którym wielu pisarzy może pomarzyć. Często są oni o niebo sprawniejsi w konstruowaniu fabuły i budowaniu napięcia, ale brak im dobrego pomysłu. Jedyne napięcie, jakie odczuwałem w trakcie lektury "Lodu", wiązało się z oczekiwaniem na koniec. Bohater był na tyle antypatycznym egoistą, że życzyłem mu wszystkiego najgorszego. Jedyne, co potrafił, to nieustannie rozczulać się nad sobą. Jego ciągoty anarchistyczne (apoliteja) w zestawieniu z planami rządzenia historią, dowodziły tylko infantylizmu intelektualnego. Ale po co ja to ciągnę? I tak poświęciłem tej powieści za dużo czasu. Zmarnowana przez autora szansa. To wszystko. |