W nowojorskim metrze umiera młoda kobieta. Zarówno jej tożsamość, jak i przyczyna śmierci są zagadką. Sekcji zwłok dokonuje doktor Jack Stapleton. Zaczyna podejrzewać, że przyczyną zgonu może być tajemniczy, nowy wirus. Zbyt wiele jest jednak niewiadomych, by postawić trafną diagnozę.
W pierwszej kolejności lekarz koncentruje się na odkryciu tożsamości zmarłej. Pomóc w tym może fakt, że kobieta miała niedawno przeszczepione serce. In więcej jednak Jack Stapleton dowiaduje się o historii przeszczepu, tym bardziej jest przekonany, że kryje się za tym jakaś tajemnica.
A tymczasem umierają osoby, które miały kontakt ze zmarłą. W ten sam sposób, jak ona. Wyjaśnienie zagadkowych okoliczności towarzyszących przeszczepowi serca może być kluczem do powstrzymania pandemii. Czas ucieka.
Początkowo powieść doskonale się zapowiadała. Jednak postać głównego bohatera irytowała mnie z każdą przeczytaną stroną coraz bardziej. Jack Stapleton sportretowany został jako lekarz o przerośniętym ego, który zawsze przyjmuje postawę konfrontacyjną. To jeden z tych, co przechodząc koło klatki lwa walą kijem w kraty klatki, by zobaczyć reakcję. O dyplomacji i kompromisie może i słyszał, ale uważa, że jest ponadto, bo lepiej niż inni wie, co jest dla świata dobre. Wygłasza tylko zupełnie nieśmieszne sarkastyczne uwagi z pozycji wyższości. W rzeczywistości nie jest przesadnie inteligentny. Zamiast używać mózgu woli używać mięśni. Nic dziwnego, że sympatyzowałem z jego adwersarzem, który sportretowany został jako czarny charakter. Tylko, czy takie były intencje autora? Zniechęcić do głównego bohatera? Obnażyć jego świętoszkowatą hipokryzję? Nie jestem pewien.
Pomijając nawet postać głównego bohatera, fabuła w wielu momentach wypowiada wojnę logice. Najbardziej jest to widoczne w drugiej połowie powieści. Wydarzenia toczą się tam kompletnie bez sensu. Zgodnie z wizją autora, ale w kierunku raczej surrealistycznym. Zresztą, już od początku lektury zastanawiałem się, jak to możliwe, żeby lekarz opuszczał miejsce pracy i, zamiast wykonywać swoje obowiązki, snuł się gdzieś po mieście, prowadząc prywatne śledztwo. Dziwne, ale uznałem, że nagina reguły, bo korzysta z przywilejów nepotyzmu. W końcu szefowa to jego żona.
To, co wyprawia się w finałowych epizodach, jest znacznie gorsze. Stapletona ratują ci, którzy zasługują na miano rzeczywistych czarnych bohaterów. To oni odpowiadają za całą tragedię. Nie bardzo można zrozumieć, dlaczego go ratują? Dlaczego niby miałoby im to ujść na sucho? Dlaczego główny bohater, który wcześniej wygłaszał tak chętnie frazesy o zachowaniach nieetycznych, nie wpada w święte oburzenie, gdy wyjawiają mu całą prawdę o przyczynach tragedii? Mój wewnętrzny bzdurometr po prostu oszalał podczas lektury ostatnich kilkudziesięciu stron.