Rebelia w Berylu wymyka się spod kontroli. Broniąca dotychczasowej władzy Czarna Kompania znajduje się w trudnym położeniu. Jej dowódcy decydują się zdradzić dotychczasowego pracodawcę. Lojalność nie jest ich najmocniejszą stroną. Zwłaszcza, że akurat otrzymują propozycję nowego kontraktu. A w efekcie trafiają w sam środek zupełnie innego konfliktu. Tyle tylko, że wrogami są nawet rzekomi sprzymierzeńcy. Walka o przetrwanie nie będzie prostym zadaniem.
W jednym tomie zebrane zostały trzy powieści: "Czarna Kompania", "Cień w ukryciu" i "Biała Róża". Ich lektura okazała się sporym wyzwaniem. Sam się dziwię, że dobrnąłem do końca, bo to dość kiepska literatura.
Od początku irytował mnie sposób narracji. Jakiś chaotyczny i urywany. Wyprany z emocji. Nawet nie próbujący budować napięcia. We wszystkich powieściach narratorem jest Konował, który jest kronikarzem Czarnej Kompanii. Od drugiej powieści dodatkowo pojawiają się opowiadane z punktu widzenia trzeciej osoby losy innych postaci. To trochę poprawiło odbiór, ale tylko nieznacznie, bo forma narracji była tylko jednym z problemów. Choć gdyby nie ta zmiana, może nie dobrnąłbym do końca?
Autor wprowadził bardzo irytującą zasadę nazewniczą. Nie ma tu prawie nazw własnych. Masowo za to plenią się przydomki, którymi wszyscy się posługują. Dotyczy to zarówno osób, jak i lokalizacji.
Wszystkie postaci są jednowymiarowe. Niczym z niezbyt wyszukanej kreskówki. Zresztą całość przypominała mi kreskówkę. Szczególnie ze względu na wielokrotne powtarzanie w przypadku niektórych postaci motywu "zabili go i uciekł". Nic na to nie poradzę, ale od pewnego momentu towarzyszyło mi wrażenie, że mam do czynienia z historią zbudowaną analogicznie, jak kreskówki z Kojotem i Strusiem Pędziwiatrem. Kojot co i rusz pada ofiarą śmiertelnych pułapek, wybuchów itd., ale choć to efektowne, to mu nie szkodzi, bo taka jest konwencja tej bajki. Tyle tylko, że w kreskówce cała ta bezsensowna przemoc była chociaż zabawna. W powieści nie jest.
Problem polega też na tym, że nie sposób polubić bohaterów. To stado pozbawionych zasad łotrów i wyrzutków jest wyjątkowo antypatyczne. Pozbawieni są cech określanych zazwyczaj mianem "ludzkich". Właściwie to nawet nie bardzo wiadomo, czym się kierują. Bo nawet chciwość to dla nich uczucie nieosiągalne, bo zbyt wysublimowane. Portretowani są raczej jak banda głupków, którzy uwikłani zostali w intrygę, z której nie wiedzą jak się wyplątać.
Jedno muszę autorowi przyznać. Jest naprawdę bardzo kreatywny. Tylko z tego powodu wytrwałem do końca. Niektóre pomysły były niezwykłe i ciekawe. Dlatego w podsumowaniu warto zaznaczyć, że był tu pomysł i potencjał, ale autorowi nie starczyło talentu, aby to wykorzystać. Zamiast rozpisywać głupkowate i pozbawione treści dialogi, Cook mógł pokusić się o bardziej sensowne opisy świata, który naszkicowany został tak grubą kreską, że znika z pola widzenia czytelnika. Nie wiadomo nawet, o co właściwie toczy się wojna. Jasne jest tylko, że wszyscy wszystkich nienawidzą. No i marzą o władzy, choć nie bardzo wiadomo po co.