Nowy nauczyciel Dominica Caruso jest wymagający. To były żołnierz izraelskich służb specjalnych Arik Yacoby. Teraz mieszka w Indiach. Dzieli się swoją wiedzą na temat sztuk walki i trenuje wybrańców, którzy zostali do niego skierowani. Dominic docenia, że jest jednym z nich i nie narzeka na wyczerpujący plan zajęć. Niestety, pewnej nocy w domu pojawiają się islamscy terroryści. Dochodzi do brutalnej konfrontacji. Dominic ledwo uchodzi z życiem.
W Waszyngtonie tajne służby dochodzą do wniosku, że zamach w Indiach to konsekwencja przecieku, do którego doszło po stronie amerykańskiej. Zaczyna się śledztwo. Podejrzani są pracownicy Rady Bezpieczeństwa Narodowego.
Ethan Ross, sfrustrowany pracownik Rady Bezpieczeństwa Narodowego, uświadamia sobie, że to on prawdopodobnie jest źródłem przecieku. Tyle tylko, że nigdy nie przekazywał żadnych informacji islamskim terrorystom. Pozyskane dane przekazał organizacji rzekomo ujawniającej rządowe machlojki. Wie, że znalazł się w tarapatach. Nie wie tylko, że stał się pionkiem w rozgrywce tajnych służb.
Fabuła zaczyna się z przytupem. Potem niestety utyka na mieliznach. Dłużyzny są nieznośne. I naturalnie uruchamiają analityczną część mojego mózgu. A to nigdy nie wróży dobrze żadnej powieści.
Osoba Ethana Rossa to jakaś karykatura czarnego charakteru na bazie przepisu stworzonego przez amerykańską alt-prawicę. Z kart powieści wyłania się postać upośledzona umysłowo, o której z jakiegoś nieznanego powodu autor wciąż pisze, że jest niezwykle inteligentna. Nie ujawnia ani krzty tej inteligencji. To raczej typowy popapraniec i nieudacznik, niezdolny do przewidywania konsekwencji swoich działań. Osobnik, który do niczego w życiu by nie doszedł, gdyby nie protekcja rodziców. Jak to świadczy o innych postaciach z kart powieści, które upierają się przy jego nadzwyczajnej inteligencji?
Autor nie uświadamia sobie, że kreuje wizję Ameryki upadłej. Rządowe sieci komputerowe są tu tak kiepsko zabezpieczone, że nie są rejestrowane działania administratorów. Co gorsza, instytucje rządowe nie mają własnych specjalistów od systemów komputerowych i wszystko zlecają firmom trzecim. Tam zatrudnione są osoby może i znające się na programowaniu, ale o odpowiedzialności i bezpieczeństwie nie mające pojęcia. Służby wizowe nie weryfikują tożsamości osób pragnących wjechać do USA. W efekcie każdy wrogi agent bez problemu przekracza granice. Wywiad jest w takiej rozsypce, że wroga (i nie tylko) agentura hula w Waszyngtonie jak chce. Pełen dramat.
No cóż, autor po prostu nie wie, o czym pisze. Byłem naprawdę rozbawiony, gdy opisywał, jak to irański agent weryfikuje poprawność programu. Przejrzenie kodu programu to zajęcie wymagające znacznie więcej czasu niż pół godziny. A do tego jeszcze to groteskowe upewnianie się, czy w programie nie zostały opuszczone jakieś bity. A nuż świstaki zawinęły je w sreberka? Poziom ignorancji doprawdy niezwykły. Tymczasem wystarczyłoby to dać do sczytania komuś, kto choć odrobinę liznął programowania, by uniknąć takich głupot.
Kuriozalne były też opisy systemu alarmowego. I znowu, albo USA technologicznie są jeszcze gdzieś w latach 70-tych minionego stulecia, albo autor znowu nie wie, o czym pisze. Powieściowy system alarmowy nie ma ani pamięci awarii, ani pamięci zdarzeń. Mam system alarmowy sprzed 15 lat i taka funkcjonalność jest tam dostępna. Kiedy nie mam pewności, czy coś zrobiłem, zawsze przeglądam historię zdarzeń. Od ponad 10 lat w nowoczesnych systemach alarmowych wszystko można sprawdzić z telefonu komórkowego.
Powieściowy sygnalizator zamiast ogłuszyć intruza, nawet mu nie przeszkadza swoim hałasem. Polecam każdemu mały eksperyment: co jest w stanie zrobić i jak długo przy hałasie 110 dB lub więcej. Oglądałem kiedyś program na "Discovery", gdzie pokazywano reakcje ludzi na takie natężenie dźwięku. A i zdarzyło mi się na początku zapomnieć wyłączyć system alarmowy po wejściu do mieszkania. Bardzo pouczające, bo już nie zapominam. Nie chcę doświadczyć tego bólu. Nieprzypadkowo hałasu używa się do rozpraszania tłumów.
Mógłbym dalej wyliczać bzdury, by obraz katastrofy był pełny, ale właściwie niepotrzebnie znęcałbym się nad sobą, jeszcze raz wracając pamięcią do tej lektury. Generalnie, co strona, to absurd. Lepiej o tym zapomnieć. Długo trwało, zanim dobrnąłem do końca. Mój system operacyjny nie dawał rady. Po kilku stronach się wieszał i wymagał restartu. Za dużo toksyn generowało się pod wpływem tej lektury. Szkoda, że ktoś profanuje nazwisko Clancy'ego takimi beznadziejnymi wypocinami. I szkoda drzew.