Nagłe zniknięcie Bephebe, żony Harolda Shea, to zapowiedź kłopotów. Najpierw policja doszukuje się w tym wydarzeniu znamion przestępstwa. Potem Harold wraz z otaczającymi go osobami trafia do świata alternatywnego. Tym razem to nie on jest sprawcą tego zajścia, tylko ktoś inny. Tak zaczyna się kolejna opowieść z cyklu rozpoczętego w tomie "Uczeń czarnoksiężnika".
Początkowo wydawało się, że historia będzie znośna, ale nie trwało to długo. Choć bardzo się starałem, to teatralne i nadęte dialogi zaczęły budzić moją irytację. Może i były inspirowane literaturą, ale równocześnie zbyt odrealnione. Nikt tak ze sobą nie rozmawia. I nigdy nie rozmawiał. To wymysł poetów. Gdyby autor jakoś obśmiał tę kwiecistą manierę i potraktował ją z większym dystansem, może dałbym radę. Ale tego nie sposób było znieść na trzeźwo, a jestem abstynentem, więc nie miałem żadnych szans. Do tego fabuła też nie porywała. Bohater zachowywał się jak oferma. Książka okazała się porażką. To coś nie dla mnie.
PS. Rozbawił mnie tylko motyw policjanta polskiego pochodzenia, który chciał uchodzić za Irlandczyka. Choć swoją drogą osoby z Europy Środkowo-Wschodniej sportretowane zostały nadzwyczaj niekorzystnie.