Grupa ziemskich naukowców bada planetę Lithię. Jest ona zamieszkana przez inteligentną rasę przypominającą wyglądem gady. Zadaniem członków ziemskiej ekspedycji jest ustalenie przyszłego statusu planety. Kwestią sporną jest, czy Ziemia powinna nawiązać kontakty z Lithią.
Jednym z członków ekspedycji jest biolog, a równocześnie jezuita, ojciec Ramon Ruiz-Sanchez. Ma on swój pogląd na pozbawione przemocy i żyjące w pokoju społeczeństwo Lithii. Jest on mocno osadzony w religii katolickiej, a może nawet należałoby powiedzieć, że w katolickim fundamentalizmie gdzieś z XIX wieku. Kierując się wiarą, ojciec Ramon widzi w Lithii dzieło Szatana. Jak jednak podejdą do tej kwestii inni?
Ta powieść to duża dawka pseudoreligijnego i pseudofilozoficznego bełkotu. Zaczęła się interesująco, bo autor dostrzegał nawet takie niuanse w poznawaniu obcej cywilizacji, jak odmienność języka, co rzutuje na wzajemne postrzeganie. Potem jednak ugrzązł w jakichś kompletnie surrealistycznych dywagacjach. Brak akcji. Dynamika jak na wyścigu ślimaków. Miałem też problem z bohaterami, bo o ile zgadzam się, że wśród naukowców trafiają się głąby, to nijak nie rozumiem, dlaczego bandę inteligentnych inaczej deleguje się na obcą planetę z tak poważną misją? W konwencji komediowej mogłoby to być zabawne, ale ich dialogi są na serio, choć pozbawione logiki i wyzute z racjonalizmu.
Nie rozumiem też, co wśród członków ekspedycji robi duchowny katolicki? Swoją drogą, całkiem serio traktujący Księgę Rodzaju, co nijak się ma do jego wykształcenia w dziedzinie biologii. Autor pisał powieść, gdy właśnie trwał sobór watykański II. Nic o nim nie słyszał?
Autorska wizja przyszłości Ziemi nie dość że okazała się kompletnie chybiona, to nie nosi nawet najmniejszych znamion prawdopodobieństwa. Liczba bredni przekroczyła masę krytyczną już po kilkudziesięciu stronach. Potem zagościł na mojej twarzy wyraz zniesmaczenia i pozostał aż do ostatniej strony. Hamuję swoje zapędy krytyczne i kończę recenzję, bo powieść nie jest warta ani sekundy uwagi, a co dopiero godzin, które straciłem na lekturę. Dość.