Właściwie to ta książka mnie przede wszystkim zdumiała. Obróciła w niwecz całą mitologię świata "Gwiezdnych wojen". Rycerze Jedi przedstawiani byli zawsze jako wyznawcy kodeksu zasad postępowania, który stawiał ich jednoznacznie po stronie Dobra. To, co wyprawiają na kartach tej książki burzy kompletnie ten obraz. Zamiast czarno-białego schematu mamy paletę szarości. Czarno-biały schemat może razić naiwnością, ale dość dobrze się sprawdzał. Jest to oderwane od rzeczywistości, ale ma swój urok, bo czyż życie nie byłoby prostsze, gdyby dało się w ten sposób opisać świat?
Pomysł na fabułę wydaje się żywcem wyjęty z czasów rywalizacji dwóch wielkich mocarstw w okresie zimnej wojny. Mamy planetę Cestus (czytaj: kraj Trzeciego Świata), której byt ekonomiczny zależy od eksportu (w tym przypadku chodzi o produkcję robotów bojowych - w końcu to s-f). Konflikt między Republiką (czytaj: USA) a Separatystami (czytaj: ZSRR) zachwiał równowagą ekonomiczną Cestusa. W międzygwiezdnych (czytaj: światowych) szachach, Cestus to kolejne pole, na którym toczy się rywalizacja. Obie strony gotowe są zrobić wszystko, by przeciągnąć Cestus na swoją stronę. Republika wysyła dwóch rycerzy Jedi (czytaj: agentów CIA), którzy mają rozstrzygnąć rywalizację na jej korzyść. Jeden z rycerzy, Kit Fisto, otrzymuje jako wsparcie grupę szturmowców (czytaj: marines). Ich zadaniem jest zdestabilizować sytuację na Cestusie, tak aby osłabić legalne władze, co pozwoli uzyskać lepszą pozycję negocjacyjną. W tym celu zaczynają rekrutować miejscową ludność do organizowanej naprędce partyzantki. Kit Fisto doskonale posługuje się populistycznymi hasłami. Bez owijania w bawełnę należy stwierdzić, że Kit Fisto staje na czele grup terrorystycznych zajmujących się porwaniami i podkładaniem bomb.
Drugi z rycerzy Jedi, Obi-Wan Kenobi, pod pretekstem prowadzenia negocjacji rozpoznaje struktury władzy i szuka ich słabych punktów. Działania Kita Fisto i Obi-Wana Kenobiego prowadzone są równolegle. Kiedy wreszcie Obi-Wan Kenobi identyfikuje frakcję sprzyjającą Separatystom, z pomocą Kita Fisto organizuje prowokację, która ma ich przekonać, że ich prawdziwym sprzymierzeńcem jest Republika. Zakulisowe gry prowadzone są bez oglądania się na dobro ludności Cestusa, czy nawet pozyskanych już sojuszników (tak jak w czasie zimnej wojny, gdy CIA obalała demokratycznie wybrane rządy, kiedy były one za mało proamerykańskie i popierała niedemokratyczne reżimy, kiedy były one proamerykańskie). Wszystko zgodnie z maksymą: cel uświęca środki. Być może te bezwzględne i kompletnie amoralne działania przyniosłyby pożądane efekty, gdyby nie obecność na planecie agenta Separatystów, który demaskuje intrygę. Tym samym rywalizacja wchodzi w nową fazę, w której działania obu stron jeszcze bardziej się brutalizują.
W gruncie rzeczy to nie sam pomysł na fabułę jest zły. Chodzi głównie o obsadę ról. Sprowadzenie rycerzy Jedi do roli intrygantów i terrorystów nijak się ma do obrazu obrońców pokoju w Republice kreowanego wcześniej. Nakreślony tu portret Jedi doskonale pasuje do tego wszystkiego, co kanclerz Palpatine szeptał do uszu Anakina Skywalkera. Co więcej, działania podejmowane przez rycerzy Jedi w ramach tak pojmowanej "obrony pokoju" w Republice, uzasadniają w pełni wybuch rebelii przeciwko Republice. Gdyby autor w roli intrygantów destabilizujących sytuację na Cestusie umieścił agentów Separatystów, mogłoby to uratować powieść. Przynajmniej częściowo.
Najzabawniejsze jest w tym wszystkim to, że za "wielkim spiskiem" na Cestusie stać mają Separatyści. Nie bardzo wiadomo na czym to ma polegać, bo tak naprawdę spiskuje tam Republika. Wpuszczona zresztą w kompletne maliny przez Separatystów, co wychodzi na koniec. Tu dochodzimy do sedna, czyli błędnego tłumaczenia, które zaczyna się już od tytułu. Angielski tytuł brzmi "The Cestus Deception". Słowo "deception" oznacza m.in. "oszustwo". Polski tytuł mógłby zatem brzmieć: "Oszustwo na Cestusie". Oddawałby on znakomicie to, co ma miejsce na kartach powieści, a o czym czytelnik dowiaduje się na jej ostatnich kartach, czyli wielopoziomowe oszustwo Separatystów.
W odróżnieniu od Timothy'ego Zahna (tylko jego książki z cyklu "Gwiezdne wojny" dotychczas czytałem), Steven Barnes nie ma talentu do kreowania ciekawej i zagmatwanej intrygi. Stara się za to w dużo większym stopniu o wiarygodność psychologiczną postaci. Ale i na tym polu ponosi klęskę. Niezbyt mu to wychodzi, bo nie jest w stanie ogarnąć wyobraźnią, że dla indoktrynowanego od maleńkości klona system wartości prezentowany przez cywila byłby nieatrakcyjny. Właściwie nawet musiałby być nieatrakcyjny, bo inaczej dezercje byłyby na porządku dziennym. Odrębnym zagadnieniem jest kwestia seksualności. Dużym ryzykiem jest tworzenie armii klonów o wysokim poziomie testosteronu, zdolnych do reprodukcji. Zapewne przez wzgląd na potencjalnego nastoletniego czytelnika autor prześliznął się nad tym tematem, bo bardzo chciał wprowadzić wątek człowieczeństwa klonów i element romansu.
Generalnie ta książka to kompletna porażka. Na każdym polu. Autor nie udźwignął tematu. Być może miał większe ambicje niż napisanie kolejnej książki przygodowej osadzonej w uniwersum "Gwiezdnych wojen", ale zemściło się to na nim okrutnie. |