Rejs do Japonii miał zmienić życie Duncana Reida. Amerykański architekt postanowił spróbować swoich sił w Kraju Kwitnącej Wiśni. Nie mógł przewidzieć, że w efekcie znajdzie się w miejscu, z którego zostanie porwany i przeniesiony w przeszłość, do czasów starożytnych. Zresztą w towarzystwie ruskiego kupca z XI wieku, huńskiego koczownika z IV wieku i tytułowej tancerki z Atlantydy. A wszystko to w efekcie niezamierzonych działań pochodzących z przyszłości podróżników w czasie, których pojazd służący do przemieszczania się w czasie i przestrzenie uległ awarii.
Jeżeli bohaterowie chcą wrócić do swoich czasów, muszą w jakiś sposób zwrócić na siebie uwagę innych podróżników w czasie. Tymczasem muszą jednak przetrwać w świecie, którego realiów nie znają. Wyjątkiem jest Erissa, tancerka z Atlantydy, dla której są to czasy nieodległe. W związku z tym wie też, że zbliża się wielka katastrofa. Nie sposób jej zapobiec, ale można ograniczyć jej skutki. Tylko czy aby na pewno?
Początek powieści zapowiadał się intrygująco. Wprawdzie aluzje autora wystarczyły, by szybko rozgryźć tajemnice Erissy, które są kluczowe dla fabuły, ale liczyłem na nieoczekiwane zwroty akcji. I to był błąd. Fabuła toczy się jak po sznurku do końca, który jest oczywisty po kilkudziesięciu stronach. Zrobiło się nudno i końcówkę przekartkowałem, aby się tylko upewnić, że nie myliłem się w swoich przewidywaniach. Nie myliłem się.
Żenująco przewidywalna fabuła to nie jedyny mankament powieści. Irytujący był główny bohater, który jak na architekta był dużym erudytą, a równocześnie sprawiał wrażenie dużego dziecka. On nawet nie jest głupi, ale przerażająco naiwny. Ma w ręku fakty i wiedzę, a zachowuje się jak 6-latek, który wciąż wierzy w świętego Mikołaja. A już w ogóle nie ma pojęcia o polityce i intrygach.
Różnych irytujących drobiazgów trochę się podczas lektury zebrało. O ile mogę zrozumieć, że autor nie odróżnia Kijowa od Nowogrodu, to nic nie usprawiedliwia tłumacza, który bezrefleksyjnie podaje, jakoby Chrobry zdobył Nowogród!
Pomysł, żeby do komunikacji używać najmniej rozwiniętego języka, był tak kuriozalny, że wyraz zdziwienia o mało nie został na zawsze na mojej twarzy. W komunikacji zawsze najlepszy jest język, w którym zasób słów umożliwiających opisanie rzeczywistości jest największy. Nie wiem nawet, czy w grece archaicznej dałoby się opisać koncepcję podróży w czasie. Obawiam się, że nie. Współcześni wyznawali wówczas raczej cykliczną koncepcję czasu. Koncepcja linearna zatriumfuje dopiero wraz z chrześcijaństwem.
Lektura okazała się stratą czasu. Być może gdybym miał 12 lat i byłby to mój pierwszy kontakt z literaturą opisującą podróże w czasie, uznałbym powieść za ciekawą. Jednak te warunki nie znajdują zastosowania i wobec tylko się rozczarowałem.