Wojska Unii najechały Północ. Obie strony dążą do bitwy. Dochodzi do niej w okolicy miejsca zwanego Bohaterami.
Książka jest tak marna, że nie warto poświęcać jej zbyt wiele uwagi. Wszystko totalnie nijakie. To może wydać się zaskakujące, ale pomysł na fabułę jest naprawdę mizerny i dość banalny. Co gorsza, autor celebruje ten banał przez ponad 700 stron. Akcji starczyłoby ledwie na 100 stron. Reszta to pustosłowie i ozdobniki. To taka próba zaadaptowania telenoweli na potrzeby literatury. W efekcie co pewien czas można przeskoczyć kilkanaście stron bez obaw, że straci się wątek.
Cała intryga jest równie zajmująca jak ustawka kibiców lub bitwa na sztachety na wiejskiej potańcówce. Są miłośnicy gatunku, ale ja do nich się nie zaliczam. Po pierwszych stu stronach już podejrzewałem, że nie jest to pozycja dla mnie, ale uznałem, że nie dam się tak łatwo zniechęcić. Szkoda. Mogłem spożytkować ten czas dużo lepiej. Choćby patrzeć jak deszcz pada za oknem. Chyba byłoby to zajęcie budzące większe emocje.
Swoją drogą, nie opuszczało mnie wrażenie, że cała powieść to żałosne popłuczyny po twórczości Stevena Eriksona z czasów jego świetności. Mnóstwo zbieżnych punktów, ale Abercrombie nie ma takiego potencjału wyobraźni i takiego talentu humorystycznego.
Po kartach powieści przewija się tłumny korowód bezbarwnych postaci. Dialogi są pisane według jednego szablonu. Wszyscy, kobiety i mężczyźni, niezależnie od statusu społecznego, posługują się takim samym dosadnym, pełnym wulgaryzmów językiem. Czy oni kończyli tę samą szkołę? Czy pobierali lekcje u tego samego nauczyciela? Czy wszyscy muszą być sarkastyczni? To jakiś przymus kulturowy? Było to okropnie nienaturalne.
A jak mnie śmieszyło, gdy autor co i rusz podkreślał, że Calder to intrygant. Jego intrygi były na poziomie przedszkola. Daleko by nie zaszedł w realnym świecie, gdyby tylko na tyle było go stać. Ech, Martin to potrafi sportretować intryganta.
Gwoli uczciwości przyznaję, że jeden z pomysłów autora był naprawdę oryginalny i interesujący. Pokazał bitwę jako swego rodzaju sztafetę śmierci. Postać, na której koncentruje się narracja, ginie i od tego momentu narracja koncentruje się na zabójcy, który też po chwili ginie itd.
Co do jednego mam pewność: już nigdy nie sięgnę po książkę tego autora. Przy poprzedniej narzekałem, ale to był wykwit talentu w porównaniu z tym, co teraz przyszło mi przeczytać.