|
Kupiłem tę książkę w antykwariacie przez
pewien sentyment. Pamiętam Simaka z
czasów, kiedy czytywałem "Fantastykę".
Stare dzieje. Opis z okładki na tyle
mnie zainteresował, że uznałem, iż kilka
złotych wydanych w antykwariacie nie
będzie dużą stratą w przypadku, gdyby
książka okazała się niewypałem. Napisana
została w 1951 roku. To był dobry okres
dla fantastyki naukowej. Dopiero później
gatunek ten znalazł się w defensywie,
popularnością ustępując miejsca fantasy.
Z drugiej strony zetknąłem się z opinią,
że ówczesna fantastyka to były po prostu
baśnie, których miejsce akcji umieszczono
w kosmosie, a bohaterów wyposażono w
gadżety o możliwościach niewiele odbiegających
od magicznych mieczy, pierścieni, różdżek
itd. Wszystko w polewie pseudonaukowej
i tyle. Zapewne w przypadku niektórych
autorów tak było, ale warto pamiętać,
że niektóre z pomysłów, które rodziły
się wówczas w głowach pisarzy science-fiction,
zostały zrealizowane.
Akcja książki umieszczona została
w odległej z naszej perspektywy przyszłości,
kiedy ludzkość opanowała już całą
galaktykę. Autor operuje całymi tysiącleciami.
Mści się to później niestety na powieści.
Spisując swoje wrażenia z lektury
"Misji międzyplanetarnej"
Van Vogta zauważyłem, że czytając
książkę fantastyczno-naukową odbyłem
podróż w przeszłość. Jednak Van Vogtowi
udało się uniknąć rażących anachronizmów.
Kiedy u Simaka czytam, że za jakieś
6 tysięcy lat (w pewnym momencie pogubiłem
się w tych tysiącleciach, którymi
operował autor, ale mam nadzieję,
iż coś koło tego), kiedy ludzie komunikują
się przy pomocy myśli wysyłanych na
odległości międzygwiezdne, w użyciu
wciąż będą kałamarze, to jestem lekko
zniesmaczony. Wprawdzie każdemu trudno
się uwolnić od realiów swoich czasów,
ale mam wrażenie, że Simakowi przychodziło
to z wielką trudnością.
Pewnego wieczoru w odległej przyszłości
w domu Christophera Adamsa pojawił
się przybysz z jeszcze dalszej przyszłości.
Oznajmił Adamsowi, że za 5 dni z kosmosu
powróci Asher Sutton. Sutton wyruszył
w kosmos 20 lat wcześniej i uznano
go za zaginionego. Przybysz z przyszłości
oświadczył Adamsowi, iż konieczne
jest zabicie Suttona. Adams pełnił
na tyle ważną funkcję w ziemskiej
hierarchii (Simak skupiał się bardziej
na swoim przesłaniu, niż dopracowywaniu
realiów przyszłości, więc organizacja
świata przyszłości jest dość enigmatyczna,
a jestem w tym momencie możliwie delikatny),
że faktycznie był władny wydać wyrok
na Suttona. Nie ufa jednak gościowi
z przyszłości. Kiedy Sutton wraca
na Ziemię, nie dzieje mu się krzywda,
choć jest nieustannie inwigilowany.
Czytelnik wie od początku, że w efekcie
pobytu na planecie Obcych zmienił
się fizycznie i psychicznie. Jest
to wiedza, której nie posiadają nawet
ludzie z przyszłości. Ci, którzy stawiają
sobie za cel jego zniszczenie. Stawka
jest wysoka, bo chodzi o losy ludzkości.
Sutton ma w przyszłości napisać książkę,
która wywoła konflikt galaktyczny.
Oprócz wrogów ma jednak także sojuszników.
Są to głównie ludzcy renegaci oraz
androidy. Zarówno wrogowie, jak i
przyjaciele starają się nim manipulować
do swoich celów. Chcą zmienić przyszłość.
Niestety Sutton, choć został wyposażony
przez Obcych w nadludzkie możliwości
fizyczne, to umysłowo ledwo prezentuje
poziom pozwalający zaliczyć go do
homo sapiens. Poważne badanie wykazałoby
pewnie, że są to ledwo promile inteligencji,
w granicach dopuszczalnego błędu pomiaru.
Daję wyraz swej złośliwości, ale takim
uczynił go autor.
Tropiony przez wrogów, wspierany
przez sojuszników, Sutton miota się
bez wyraźnego celu. Odkrywa przeszłość
swojej rodziny. Odbywa podróż w przeszłość.
Utwierdza się w przekonaniu, że wszystkie
istoty żywe są równe. To właśnie argument
na rzecz równouprawnienia androidów
i robotów, które już knują za plecami
ludzi. Ludzi, którzy w swej arogancji
uczynili androidy i roboty swymi niewolnikami.
Zmęczyła mnie ta powieść. Simak czasami
popadał w bezsensowną paplaninę. Zapełniał
kolejne strony słowotokiem, którego
mu nawet chwilami zazdrościłem, ale
który sugerował kontakty autora ze
środkami odurzającymi. Może tylko
alkoholem (chyba dobrze zgaduję, że
autor umieścił się w powieści pod
postacią starego Cliffa), a może czymś
więcej. Najgorsze, że nie jestem pewien
intencji autora. Początkowo wydawało
mi się, iż Simak usiłował przekonać
czytelników o konieczności łamania
barier i schematów. Że chciał zakwestionować
tkwiące w ludziach przekonanie, iż
człowiek jest królem stworzenia. Że
marzył o zmianie ludzkiej natury,
tak aby obcość nie była przyczyną
konfliktów, lecz by wzbogacała. Potem
jednak zwątpiłem. Ostatecznie odniosłem
bowiem z lektury całkiem odmienne
wrażenie. Wyniosłem przekonanie, że
człowiek nie może nikomu ufać. Narażony
jest zawsze na próbę manipulacji.
Najlepsze intencje mogą zostać źle
wykorzystane. A przede wszystkim nabrałem
niechęci do bohatera. Bo przecież
ciąg przyczynowo-skutkowy wygląda
tak: Sutton wraca na Ziemię z przesłaniem
- Sutton pisze książkę - książka staje
się przyczyną konfliktu, który w następstwie
odkrycia podróży w czasie ogarnia
nie tylko całą galaktykę, ale także
całą historię ludzkości. Okropna perspektywa,
więc lepiej jej uniknąć. Tymczasem
Sutton zupełnie ignoruje fakt, że
jego książka stanie się przyczyną
cierpień. Stawia ideę wyżej od ludzkiego
istnienia. Takie poglądy zawsze głosili
komuniści i naziści. Sutton to wprawdzie
Hitler na odwrót (nie głosi wyższości,
lecz bezwzględną równość wszystkich
istot - posunął się nawet dalej niż
komuniści), ale efekt jest podobny:
wojna i cierpienie. Czy zatem Simak
uważał, że idea to wartość absolutna,
czy też może właśnie przestrzegał,
że zaślepienie ideą jest niebezpieczne?
Niestety, poza samym autorem nikt
tego nie wie. A autor nie żyje.
|
|