|
Od czasu do czasu wpada człowiekowi
w ręce jakiś gniot. Tym razem na swoje
usprawiedliwienie mam fakt, że kupiłem
tę pozycję w promocji (choć przyznaję
uczciwie, iż myślałem o jej nabyciu
zanim została przeceniona). Właściwie
cały problem sprowadza się chyba do
tego, że książka ta nie była adresowana
do odbiorcy w moim przedziale wiekowym.
Być może kilkanaście lat wcześniej nie
raziłaby mnie naiwność pewnych fragmentów
i dłużyzny. Szczególnie właśnie dłużyzny
dawały mi się we znaki. Miejscami miałem
wrażenie, że dialogi wzorowane były
na scenariuszach jednej z tych argentyńskich/brazylijskich/meksykańskich/wenezuelskich*
(odpowiednie skreślić) telenoweli. Zupełnie
nie mogę pojąć, czemu autor wprowadzał
te same wątki do kolejnych dialogów.
Czyżby zakładał, że odbiorcą powieści
będzie zapóźniony w rozwoju dwunastolatek,
któremu wszystko trzeba wyłożyć co najmniej
trzy razy, żeby zrozumiał?
Zagalopowałem się już z tą krytyką,
zapominając o konieczności zarysowania
intrygi. Bohaterem powieści jest Richius
Vantran. Książę, a później król Aramooru.
Dodajmy od razu krótką charakterystykę
tej postaci: osoba mało rozgarnięta,
kompletnie nieodpowiedzialna, pozbawiona
wyobraźni, egocentryczna i egoistyczna.
Poznajemy go, gdy dowodzi na jednym
z frontów wojny z Drolami w Lucel-Lorze.
Drolowie to wyznawcy jakiejś sekty
(tyle zrozumiałem, a autorowi nie
chciało się zgłębiać tematu). Właściwie
to należy ich zaliczyć do Triinów,
jak nazywa się mieszkańców Lucel-Loru.
Władca Triinów, zwany zwyczajowo Deagogiem,
zdecydował się na współpracę z Imperium
z Nar. Imperator Arkus, którego obsesją
była nieśmiertelność, chciał odnaleźć
w Lucel-Lorze magię. Deagog miał własne
cele. Współpraca z Imperium nie spodobała
się Drolom, którzy podnieśli bunt.
Na czele buntowników stał charyzmatyczny
Tharn. Równie bezwzględny w dążeniu
do celu, jak Deagog. Nic dziwnego,
że przeznaczona mu od dziecka na żonę
Dyana zdecydowała się na ucieczkę.
Dodajmy dla porządku, iż Tharn zamordował
jej ojca, który opowiadał się za Imperium,
w którym dostrzegał szansę na postęp.
Oczywiście drogi Richiusa i Dyany
musiały się skrzyżować. To spotkanie
miało brzemienne konsekwencje. Dosłownie
i w przenośni.
Właściwie ta powieść
to zmarnowana szansa. Jest tu kilka
bardzo interesujących motywów. Niestety
autor zupełnie zaprzepaścił wiele
możliwości. Cała historia jest płytka,
choć aż się prosiło o pogłębienie
wątku konfliktu między porządkiem,
postępem i cywilizacją, których nosicielem
było Imperium, a chaosem i anarchią
typowych dla Lucel-Loru. Problem ceny,
jaką płaci się za zdobycze cywilizacji.
Problem starcia cywilizacji. Takich
możliwości wykreował sobie autor wiele,
ale żadnej z nich nie wykorzystał.
Została nam jedynie historia nieodpowiedzialnego
młodzieńca, który zostaje królem,
choć nie jest do tego gotów, który
swoje królestwo i wszystkich poddanych
(piękną, młodą żonę już nawet pomijam)
porzuca na zatracenie z powodu miłości
do kobiety, którą zdarzyło mu się
po pijanemu zgwałcić. Na dodatek nie
przeżywa rozterek. Nie waha się. Nie
zastanawia się nad konsekwencjami.
Krótko mówiąc płytki facet. Nie warto
mu zatem poświęcać ani chwili dłużej.
I tak poświęciłem sporo czasu, aby
przebrnąć przez te ponad 800 stron
tekstu.
|
|