|
Może na wstępie powinienem od razu zaznaczyć,
iż byłem miłośnikiem powieści Koontza.
Niestety to już czas przeszły. Od pewnego
momentu powieści przez niego pisane
przestały mnie zachwycać, a zaczęły
irytować. W końcu ile razy można powielać
ten sam schemat? Ile razy można kreować
bohaterów przy pomocy tego samego zestawu
cech? Owo zniechęcenie zaważyło na tym,
iż przeczytana przeze mnie teraz powieść
dość długo czekała na półce. Ponieważ
jednak dawno nie czytałem książek Koontza,
dlatego z przyjemnością przeczytałem
kilkaset pierwszych stron.
Właściwie powieść zaczęła się dość
schematycznie. Samotny mężczyzna po
przejściach poznał samotną kobietę
po przejściach, a ponieważ miał ochotę
poznać ją bliżej, więc nieopatrznie
wpakował się w kłopoty. Okazało się,
że jej tajemnica stwarza zagrożenie
dla wszystkich, którzy zechcą ją poznać.
Bohaterka była bowiem ścigana przez
tajemniczą organizację, która nie
przebierała w środkach. Tym samym
bohater, Spencer Grant, sam stał się
celem dla organizacji. Oczywiście
nasz samotny bohater też miał swoją
tajemnicę. W finale oba wątki naturalnie
musiały się przeciąć w sposób tak
niewiarygodny i absurdalny, że przypominał
zakończenia w stylu deus ex machina.
Konkretów nie zdradzę, gdyż jedyny
urok książek Koontza polega właśnie
na stopniowym odkrywaniu tajemnicy.
Wyjawię jednak, iż zawiodłem się srodze.
Liczyłem na opowieść grozy, a otrzymałem
rzecz, która mogłaby wyjść spod pióra
Ludluma, którego powieściami również
w swoim czasie się zaczytywałem. Tyle
tylko, że od pewnego momentu historie
oparte na teorii spisku zaczęły mnie
nużyć. Nie żebym odrzucał w ogóle
teorię spisku, ale po prostu uważam,
iż trzeba znać właściwe proporcje.
Skłonny jestem uwierzyć w istnienie
wąskiego spisku, ale nie rozległego,
który swymi mackami oplata każdą dziedzinę
rzeczywistości. Tymczasem Koontz dołączył
do nurtu znajdującego całkiem sporo
zwolenników w Stanach Zjednoczonych.
Nurtu, który za wszelkie zło obarcza
spisek rządu federalnego. To zabawne,
jak ludzie od prapoczątków próbują
sobie racjonalizować swoje niepowodzenia.
Zawsze jest ktoś winny: chrześcijanie,
trędowaci, templariusze, czarownice,
masoni, Żydzi, komuniści itd. Wszyscy,
tylko nie my sami.
Zostawię może jednak tę ogólną refleksję
i skupię się na powieści. Bohater,
Spencer Grant, to samotnik, którego
traumatyczne doświadczenia z dzieciństwa
rzucają cień na całe jego życie. Nie
umie odnaleźć się wśród ludzi. Jego
jedynym towarzyszem jest pies, którego
antropomorfizuje do granic możliwości
i z którym rozmawia...hmm, do którego
właściwie monologuje. Koontz stworzył
już wiele postaci takiego pokroju,
a pies jest obecny w większości jego
powieści, co może czytelnika znużyć.
Mnie znużyło. Co do bohaterki, to
ktoś już kilka lat temu w jakiejś
prasowej recenzji zauważył, iż typowe
dla powieści Koontza są silne kobiety.
Tak jest i tym razem. Warto wspomnieć
jeszcze o czarnych bohaterach. Liderem
jest tu niewątpliwie Roy Miro, który
w ramach gestu miłosierdzia zwykł
zabijać przypadkowe osoby. Średnio
jedną dziennie dla poprawienia nastroju.
Oczywiście nie ma mowy o śledztwie,
bo policjanci i wymiar sprawiedliwości
czepiają się w powieści tylko uczciwych,
a nie są w stanie skojarzyć przypadków
tajemniczych zabójstw popełnionych
z użyciem tej samej broni w kilkuset
przypadkach. W trakcie lektury odniosłem
wrażenie, że Koontz musiał uczynić
z Roya monstrum, bo inaczej czytelnik
skłonny byłby jeszcze uznać, iż racja
jest po jego stronie, a nie po stronie
uciekinierów.
Przedstawiłem główne osoby dramatu.
Teraz zamierzam pastwić się nad absurdami
powieści. Największy absurd, to pomysł,
iż w Stanach Zjednoczonych mogłaby
powstać tajna organizacja rządowa,
której zadaniem byłoby ograniczanie
swobód obywatelskich i fizyczne eliminowanie
niewygodnych osób, a której ponadto
podlegałyby wszystkie pozostałe instytucje
rządowe. W kraju, gdzie wolność jest
na piedestale, gdzie poprawność polityczna
tłamsi zdrowy rozsądek, gdzie prasa
nie zawaha się wytknąć prezydentowi
i jego ekipie najmniejszych uchybień?
Nawet zakładając, iż postanowiono
powołać taką organizację, to w jaki
sposób odbywała się rekrutacja w jej
szeregi, skoro rzecz miała zostać
utrzymana w tajemnicy, a potrzebni
byli od zaraz zwolennicy totalitaryzmu
i mordercy bez skrupułów? Zapewne
ukazały się ogłoszenia w prasie: "Bezwzględni
mordercy poszukiwani od zaraz."
Zresztą załóżmy, iż skompletowano
taki zespół. Czy byłoby możliwe, aby
FBI, CIA, DEA itd. podporządkowały
się tej nowej organizacji bez szemrania?
To chyba wiedzą wszyscy, iż każda
federalna organizacja stawia sobie
za punkt honoru rywalizowanie z pozostałymi.
Tymczasem u Koontza zgadzają się one
brać na swoje konto akcje owej tajnej
organizacji nawet wtedy, gdy są one
przeprowadzane z gracją słonia w składzie
porcelany i kończą się klęską. Już
sobie wyobrażam, jak przykładowo szef
FBI świeci oczami przed dziennikarzami
za błędy popełnione przez agentów
tej tajnej organizacji i bierze wszystko
na siebie. Reasumując, jestem skłonny
uwierzyć, że kilka wysoko postawionych
osób spiskuje, ale nie uwierzę w spisek
elit rządzących przeciw obywatelom,
bo w systemie demokratycznym owe elity
mogą zostać odsunięte od władzy. Taki
już urok wyborów. No a wreszcie skuteczność
owej organizacji. Może tylko przypomnę,
iż w szeregach CIA i FBI działali
przez kilkanaście lat na wysokim szczeblu
agenci wywiadu radzieckiego a potem
rosyjskiego, że owe doskonałe służby
amerykańskie nie przewidziały upadku
muru berlińskiego, że nie zapobiegły
tragedii 11 września 2001 roku...
Starczy, czy może mam dalej wyliczać?
Wszystkie organizacje, nie tylko amerykańskie,
są zawodne, bo opierają się na ludziach,
a ludzie są zawodni. Każdy człowiek
ma słabości. Te słabości działałyby
zarówno na korzyść, jak i niekorzyść
jakiejkolwiek tajnej organizacji.
Dam już spokój tej organizacji. Po
prostu w czasie lektury, gdy pojawiła
się ona w pełnej krasie na kartach
książki, mój wewnętrzny bzdurometr
oszalał.
Bzdur wymieniłbym więcej: super technika
inwigilacji satelitarnej pozwalająca
rejestrować ruchomy obraz, satelity
wyposażone w broń laserową, Żyrinowski
jako twardogłowy komunista itp. itd.
Starczy. Wezmę coś na ukojenie nerwów.
Koontz w swoim czasie pisywał dużo
lepiej.
|
|