|
Dylan O'Conner zarabia na życie jako
malarz. Jeździ po Stanach Zjednoczonych,
maluje i sprzedaje swoje dzieła. W podróżach
towarzyszy mu jego młodszy brat, Shepherd,
cierpiący na odmianę autyzmu. Jill Jackson
występuje jako komik. Ona także podróżuje
po Stanach Zjednoczonych. Drogi braci
O'Conner i Jill spotkały się w przydrożnym
motelu, gdzie zatrzymali się w tym samym
czasie. Być może nigdy nie zawarliby
bliższej znajomości, gdyby nie szalony
naukowiec, który dość przypadkowo wybrał
ich na obiekty swego niezwykłego eksperymentu.
Pod przymusem każdemu zaaplikowany został
zastrzyk, który naukowiec dość enigmatycznie
nazwał "szprycą" i określił
równocześnie dziełem swojego życia.
Gorzej, że oświadczył, iż trudno przewidzieć,
jakie będą skutki zastrzyku, a do tego
zapowiedział, że każdy, kto otrzymał
zastrzyk, stał się w konsekwencji celem
pościgu, podobnie jak sam naukowiec.
Argumentem za prawdziwością słów szaleńca
były wydarzenia, do których doszło w
chwilę potem na parkingu przed motelem.
Najpierw wjechało tam kilka czarnych
chevroletów, a potem wybuchł samochód
skradziony Jill przez szaleńca. W płomieniach
można było dojrzeć ciało martwego kierowcy.
Zaczęła się ucieczka przed nieznanymi
prześladowcami. Uciekinierzy, którzy
wbrew własnej woli stali się uczestnikami
jakiegoś niezwykłego eksperymentu, z
przerażeniem odkrywają, że zaczynają
się zmieniać. Tracą kontrolę nad swymi
poczynaniami. Nie wiedzą, co im zaaplikowano,
kto i dlaczego to zrobił, a wreszcie,
kto ich ściga i jakimi motywami się
kieruje. Uciekinierów gna naprzód wyłącznie
instynkt przetrwania. Jednak małymi
krokami udaje im się zbliżyć do odkrycia
tajemnicy. Odpowiedzi kryją się nie
tyko w teraźniejszości, ale także w
przeszłości bohaterów.
Tak oto naszkicowałbym początek fabuły.
Byłem kiedyś wielkim miłośnikiem powieści
Koontza. Potem spod pióra autora wyszło
kilka słabszych powieści. Zniechęciłem
się. Uznałem, że Koontz najlepsze
lata ma już za sobą. Myliłem się.
Ta powieść dowodzi, iż autor potrafi
jeszcze napisać rzecz, od której trudno
się oderwać. Zawsze wysoko stawiam
właśnie takie tytuły, które czytałem
z zapartym tchem. Owszem, książka
może być świetna nawet bez tego, ale
jeśli trudno mi się oderwać od lektury,
jeśli zarywam noc, aby przeczytać
jeszcze te kilkadziesiąt stron, to
znaczy że jest dobra.
Koontz zwyczajowo już miesza konwencje.
To jest jego tradycyjny styl. Trudno
go jednoznacznie zaszufladkować. "Przy
blasku księżyca" to trochę powieść
sensacyjna, trochę s-f, trochę horror,
trochę romans, trochę moralitet, a
wreszcie po prostu bajka. Przede wszystkim
zaś zajmująca lektura na jesienne
wieczory.
|
|