Strona główna Recenzje
Recenzje

Strona główna
Recenzje
Napisz do mnie !

 
   
Recenzje Karola
Robin Cook:
"Wstrząs"

No i kolejny raz zawiodłem się na książce tego autora. Może "Wstrząs" nie osiągnął takiej głębi absurdu jak "Uprowadzenie", ale daleko tej książce do dawnych osiągnięć mistrza thrillerów medycznych. Przede wszystkim cała intryga nie trzyma się kupy. Pomysł byłby w sam raz na komiks lub kreskówkę, ale nie na powieść. Bohaterkami są dwie doktorantki, które postanawiają zostać dawczyniami komórek jajowych, aby tym sposobem zdobyć pieniądze na wyjazd do Wenecji. Włożyłem w to dużo wysiłku, ale w końcu wmówiłem sobie, że może w Stanach jest prawdopodobne, iż klinika płaci za pobranie komórek jajowych 45 tysięcy dolarów. Jeśli się postaracie, to Wam też może się udać wmówienie sobie tego. Raczej nie zdziwi nikogo fakt, że tak naprawdę klinika nabierała dawczynie. Oczywiście naszym bohaterkom nie przyszło do głowy, że mogłyby zamiast pojedynczych komórek jajowych utracić cały jajnik. Tak się jednak stało w przypadku jednej z bohaterek: Joanny. Druga, Deborah, nie zgodziła się na pełną narkozę i zachowała w ten sposób swój jajnik (oczywiście lekarzom z kliniki nawet nie przyszło do głowy, aby w tych okolicznościach odmówić jej wypłacenia honorarium - 45 tysięcy dolarów w tę, czy we w tę, kogo to obchodzi...). Łatwo wzbogacone dziewczyny pojechały do Wenecji, aby pisać tam swoje doktoraty. Joanna z ekonomii, Deborah z biologii. Tu miałem już większe trudności z wmówieniem sobie, że mogłoby to być prawdopodobne i uważam to za zupełną fantazję, bo doktoratu z biologii nie pisze się siedząc wyłącznie nad książkami. Niezbędna jest praca w laboratorium. Wyjazd do Wenecji miałby sens tylko wówczas, gdyby praca doktorska dotyczyła tego miasta lub regionu. Nie mówiąc o tym, że wypadałoby perfekcyjnie znać włoski, aby korzystać z miejscowych bibliotek, bo ich anglojęzyczna zawartość mogłaby okazać się nadzwyczaj skąpa. Ale dziewczyny napisały doktoraty i wróciły do Bostonu. Oczywiście nie byłoby intrygi, gdyby nie postanowiły się dowiedzieć, jaki los spotkał ich komórki jajowe. Intryga byłaby też znacznie mniejsza, gdyby zdobyły informację w jakiś prosty sposób, przykładowo włamując się przez internet do bazy danych kliniki. Tutaj autor wprowadził postać hakera, który zaproponował dziewczynom, aby dostały się jakoś bezpośrednio do serwera firmy i tym sposobem dobrały się do danych. Dla mniej zorientowanych czytelników wyglądało to może nawet wiarygodnie. Bardziej zorientowani musieli dojść do wniosku, że to nie haker, tylko jakiś lamer, skoro uznał taki sposób za prostszy od włamania internetowego (niedawno jakiś poznański haker włamał się na serwery NASA, co nie wymagało jednak bynajmniej opuszczania Poznania - to dla mało zorientowanych). No, ale autor musiał jakoś uzasadnić ciąg dalszy, czyli zatrudnienie się dziewczyn w klinice pod fikcyjnymi nazwiskami. A potem były dalsze popisy autora w dziedzinie absurdu: nowo zatrudniona sekretarka prosi, by pokazać jej pomieszczenie serwera, ale nikt nie zgłasza wątpliwości, po co sekretarce ta wiedza, skoro jej zadaniem będzie zwykłe stukanie w klawisze. Uzyskawszy dostęp do serwera dziewczyna nie zgrywa danych na dyskietkę lub zipa, lecz wykonuje szereg bezsensownych czynności, których kulminacją jest wydrukowanie części bazy danych.

Mógłbym tak jeszcze długo. Jednak o słabości książki nie zdecydowały tylko wskazane przeze mnie dotychczas mankamenty. Można przymknąć na nie oko i złożyć chociażby na karb lekkiej niewiedzy z dziedziny komputerów, gdyby książka nie była miejscami nudna. Do tego moją antypatię budziły główne bohaterki, które co i rusz były określane jako wyjątkowo inteligentne, a zachowywały się przeważnie jak blondynki z dowcipów. Trudno zresztą czuć sympatię do bohaterek, których życiowym mottem jest twierdzenie: faceci nas wykorzystują, więc wykorzystajmy facetów. Zgodnie z feministycznymi hasłami wszyscy mężczyźni w książce są głupi lub szaleni. Nawet moja siostra po przeczytaniu tej powieści stwierdziła, że jest to pozycja beznadziejna, a zatem nie jest to wyłącznie moja ocena. Problem polega chyba na tym, iż książka była adresowana do wojujących feministek żyjących w staropanieństwie. Gdybym wietrzył spisek, to powiedziałbym, iż pod Robina Cooka podszywa się jakaś zajadła w nienawiści do mężczyzn feministka. Jeśli - tak jak ja i większość ludzkiej populacji - nie zaliczacie się do zaciekłych feministek, to lepiej podarujcie sobie tę lekturę.

 
Poprzednio odwiedzona strona