|
No i kolejny raz zawiodłem się na książce
tego autora. Może "Wstrząs"
nie osiągnął takiej głębi absurdu jak
"Uprowadzenie", ale daleko
tej książce do dawnych osiągnięć mistrza
thrillerów medycznych. Przede wszystkim
cała intryga nie trzyma się kupy. Pomysł
byłby w sam raz na komiks lub kreskówkę,
ale nie na powieść. Bohaterkami są dwie
doktorantki, które postanawiają zostać
dawczyniami komórek jajowych, aby tym
sposobem zdobyć pieniądze na wyjazd
do Wenecji. Włożyłem w to dużo wysiłku,
ale w końcu wmówiłem sobie, że może
w Stanach jest prawdopodobne, iż klinika
płaci za pobranie komórek jajowych 45
tysięcy dolarów. Jeśli się postaracie,
to Wam też może się udać wmówienie sobie
tego. Raczej nie zdziwi nikogo fakt,
że tak naprawdę klinika nabierała dawczynie.
Oczywiście naszym bohaterkom nie przyszło
do głowy, że mogłyby zamiast pojedynczych
komórek jajowych utracić cały jajnik.
Tak się jednak stało w przypadku jednej
z bohaterek: Joanny. Druga, Deborah,
nie zgodziła się na pełną narkozę i
zachowała w ten sposób swój jajnik (oczywiście
lekarzom z kliniki nawet nie przyszło
do głowy, aby w tych okolicznościach
odmówić jej wypłacenia honorarium -
45 tysięcy dolarów w tę, czy we w tę,
kogo to obchodzi...). Łatwo wzbogacone
dziewczyny pojechały do Wenecji, aby
pisać tam swoje doktoraty. Joanna z
ekonomii, Deborah z biologii. Tu miałem
już większe trudności z wmówieniem sobie,
że mogłoby to być prawdopodobne i uważam
to za zupełną fantazję, bo doktoratu
z biologii nie pisze się siedząc wyłącznie
nad książkami. Niezbędna jest praca
w laboratorium. Wyjazd do Wenecji miałby
sens tylko wówczas, gdyby praca doktorska
dotyczyła tego miasta lub regionu. Nie
mówiąc o tym, że wypadałoby perfekcyjnie
znać włoski, aby korzystać z miejscowych
bibliotek, bo ich anglojęzyczna zawartość
mogłaby okazać się nadzwyczaj skąpa.
Ale dziewczyny napisały doktoraty i
wróciły do Bostonu. Oczywiście nie byłoby
intrygi, gdyby nie postanowiły się dowiedzieć,
jaki los spotkał ich komórki jajowe.
Intryga byłaby też znacznie mniejsza,
gdyby zdobyły informację w jakiś prosty
sposób, przykładowo włamując się przez
internet do bazy danych kliniki. Tutaj
autor wprowadził postać hakera, który
zaproponował dziewczynom, aby dostały
się jakoś bezpośrednio do serwera firmy
i tym sposobem dobrały się do danych.
Dla mniej zorientowanych czytelników
wyglądało to może nawet wiarygodnie.
Bardziej zorientowani musieli dojść
do wniosku, że to nie haker, tylko jakiś
lamer, skoro uznał taki sposób za prostszy
od włamania internetowego (niedawno
jakiś poznański haker włamał się na
serwery NASA, co nie wymagało jednak
bynajmniej opuszczania Poznania - to
dla mało zorientowanych). No, ale autor
musiał jakoś uzasadnić ciąg dalszy,
czyli zatrudnienie się dziewczyn w klinice
pod fikcyjnymi nazwiskami. A potem były
dalsze popisy autora w dziedzinie absurdu:
nowo zatrudniona sekretarka prosi, by
pokazać jej pomieszczenie serwera, ale
nikt nie zgłasza wątpliwości, po co
sekretarce ta wiedza, skoro jej zadaniem
będzie zwykłe stukanie w klawisze. Uzyskawszy
dostęp do serwera dziewczyna nie zgrywa
danych na dyskietkę lub zipa, lecz wykonuje
szereg bezsensownych czynności, których
kulminacją jest wydrukowanie części
bazy danych.
Mógłbym tak jeszcze długo.
Jednak o słabości książki nie zdecydowały
tylko wskazane przeze mnie dotychczas
mankamenty. Można przymknąć na nie oko
i złożyć chociażby na karb lekkiej niewiedzy
z dziedziny komputerów, gdyby książka
nie była miejscami nudna. Do tego moją
antypatię budziły główne bohaterki,
które co i rusz były określane jako
wyjątkowo inteligentne, a zachowywały
się przeważnie jak blondynki z dowcipów.
Trudno zresztą czuć sympatię do bohaterek,
których życiowym mottem jest twierdzenie:
faceci nas wykorzystują, więc wykorzystajmy
facetów. Zgodnie z feministycznymi hasłami
wszyscy mężczyźni w książce są głupi
lub szaleni. Nawet moja siostra po przeczytaniu
tej powieści stwierdziła, że jest to
pozycja beznadziejna, a zatem nie jest
to wyłącznie moja ocena. Problem polega
chyba na tym, iż książka była adresowana
do wojujących feministek żyjących w
staropanieństwie. Gdybym wietrzył spisek,
to powiedziałbym, iż pod Robina Cooka
podszywa się jakaś zajadła w nienawiści
do mężczyzn feministka. Jeśli - tak
jak ja i większość ludzkiej populacji
- nie zaliczacie się do zaciekłych feministek,
to lepiej podarujcie sobie tę lekturę. |
|