|
Punktem wyjścia całej opowieści jest
epizod, który miał miejsce w pewnym
prowincjonalnym kościele we Włoszech.
Tamtejszy ksiądz ze zdumieniem wysłuchał
spowiedzi lekarza - ginekologa prowadzącego
klinikę zajmującą się zapładnianiem
kobiet. Treści tej spowiedzi nie poznajemy,
no ale nie będę krył, że domyśliłem
się jej natychmiast. Byłem w związku
z tym strasznie zawiedziony, gdy zakończenie
potwierdziło moje domysły. Może po prostu
w swoim czasie za dużo przeczytałem
tego typu książek. To właśnie sprawia,
iż zazwyczaj w księgarniach szukam jedynie
kilku nazwisk. John Case do nich nie
należy, ale książkę tę pożyczyłem od
przyjaciela. Uznałem, że na bezrybiu
i rak ryba. Co do dalszego ciągu intrygi,
to jest ona mocno jak dla mnie naciągana.
Ksiądz przerażony wyznaniem lekarza
udał się do Rzymu, gdzie - nie bacząc
na tajemnicę spowiedzi - zasłyszaną
opowieść przekazał dalej. Tajemnica
szybko przestała być tajemnicą i dotarła
do uszu katolickich ekstremistów, czyli
organizacji, a właściwie zakonu, Umbra
Domini, co oznacza Cień Pana.
W tym momencie muszę przyznać, że
powieść zupełnie wkroczyła na grunt
science-fiction, bardziej niestety
fiction, tracąc dla mnie wszelkie
znamiona prawdopodobieństwa, a absurd
i nonsens walczyły odtąd ze sobą o
palmę pierwszeństwa. Otóż na czele
zakonu stał młody mistrz kickboxingu
o zadatkach na szarlatana. Umbra Domini,
choć pozostająca w ramach Kościoła
katolickiego miała odrzucać postanowienia
Soboru Watykańskiego II. W jej szeregach
znajdowali się - naturalnie przypadkiem
- byli płatni mordercy. Wyjątkowo
zresztą fachowi i skuteczni. Oczywiście
do czasu. Do pewnego podpalenia w
Waszyngtonie, które niezupełnie poszło
po myśli zabójcy, gdyż zaplanowany
przez niego pożar wybuchł w trakcie,
gdy znajdował się on jeszcze w budynku.
Też mi fachowiec, phi. Jeśli to wytrzymaliście,
to dalej było jeszcze gorzej. Bo tak
się złożyło, że akurat w przypadku
tego akurat konkretnego morderstwa,
które nie do końca poszło jak trzeba,
spokrewniony z ofiarą był zamożny
szef firmy detektywistycznej. Dalszy
ciąg łatwo przewidzieć: bierze on
sprawę w swoje ręce. Przy jego błyskotliwości
mógł się schować tuzin najlepszych
policjantów. Był do tego stopnia inteligentny,
że aż bolały mnie zęby, gdy musiałem
czytać przez kilkadziesiąt stron,
jak dochodzi do kolejnego etapu śledztwa,
który był tak oczywisty dla każdego
czytelnika, jak to, iż niebo jest
niebieskie. Dobra powieść to gra z
czytelnikiem. Może ona przybrać różne
formy. W tym przypadku autor zdecydowanie
nie posiadł tej umiejętności. Trudno
się dziwić, to w końcu literacki debiut.
Aż bolało, gdy charakterystyka metod
pracy brata zamordowanej i policjanta
prowadzącego tę sprawę była doskonałym
powtórzeniem tych samych szczegółów:
zwyczaj zakładania nowego notatnika
dla każdej sprawy. W obu przypadkach
autor pieczołowicie opisał ten identyczny
proceder. A ja zastanawiałem się,
który środek przeciwbólowy przyniesie
ulgę moim znękanym zębom...
Akcja ospale toczyła się naprzód nie
zaskakując absolutnie niczym. Taki
Ludlum, kiedy pisał o jakimkolwiek
spisku, to umiał stworzyć atmosferę
osaczenia, a Case niestety nie. Ponadto
ta książka jest amerykańska do bólu.
Kto przeczyta, ten zrozumie. Mamy
tu aż nadmiar poprawności politycznej.
Chociażby na próżno możemy tu szukać
informacji na temat przynależności
rasowej lub narodowościowej. Za to
mamy zabawę akcentami. Zapewne jest
ona zrozumiała dla czytelnika ze Stanów,
ale ja tylko domyślałem się, że osoba
z dziwnym akcentem jest kwalifikowana
do jakieś grupy z tytułu pochodzenia.
Co ciekawe, w moim odczuciu ta odmienność
wymowy jest bardziej uwłaczająca niż
krótka charakterystyka pochodzenia
rasowego i narodowościowego. To w
średniowieczu ludzie wierzyli, że
jeśli o czymś nie będą mówili to problem
zniknie. Renesans magicznego myślenia?
Mógłbym punktować wiele rzeczy, ale
dodam jeszcze tylko, że w książce
pojawia się nawet Gdańsk. Mamy też
epizod praski. Dużo on mówi o postrzeganiu
tej części Europy. Charakterystyka
czeskiego naczelnika policji: hipis
z długimi, przetłuszczonymi włosami
i ze złotym zębem. Brr, na miejscu
Czechów bym się obraził. Z drugiej
strony u nas mamy ministra Pałubickiego
w swetrze. Do niektórych nigdy nie
dociera, że czasami trzeba przestrzegać
pewnych reguł. No, ale to tylko znowu
niepotrzebna dygresja.
W każdym razie książka zakończyła
się zgodnie z moimi oczekiwaniami,
choć w głębi duszy miałem nadzieję,
że może jednak autor mnie zaskoczy.
Niestety tak się nie stało. Na końcu
miała miejsce mała manifestacja mocy
nadprzyrodzonych. Oczekiwana przeze
mnie, aczkolwiek przychodziło mi do
głowy kilka innych pomysłów. Jeden
tylko mały plusik dla książki. Zabawne
są pewne paralele z... Nie, jednak
nie zdradzę. Każdy czytelnik to dostrzeże.
A ironią losu jest to, że ma to także
związek z pojawieniem się w książce
Gdańska.
|
|