|
Rozczarowanie. Tak najkrócej mógłbym
zrecenzować tę powieść. Na okładce zabrakło
ostrzeżenia - podobnego do tych umieszczanych
na pudełkach papierosów - "Minister
zdrowia ostrzega, że w przypadku osób
inteligentnych i wykształconych lektura
może prowadzić do gwałtownych skoków
ciśnienia wywołanych irytacją, co może
niekorzystnie odbić się na ogólnym samopoczuciu,
a w przypadku długotrwałego kontaktu
z powieścią nawet do zmian patologicznych.
Książka rekomendowana wyłącznie dla
małointeligentnych antyklerykałów."
Sama intryga zapowiadała
się interesująco. W Luwrze zostało
popełnione morderstwo. Ofiarą jest
Jacques Sauniere. Policja wzywa na
miejsce zbrodni przebywającego akurat
w Paryżu Roberta Langdona. Langdon
miał się tego dnia spotkać z kustoszem.
Na miejscu zbrodni Sauniere pozostawił
rysunki i napisy wykonane w ostatnich
chwilach swego życia częściowo własną
krwią. Mają one pomóc w odkryciu zagadki
jego morderstwa. Langdon nawet się
nie domyśla, że kapitan policji, Bezu
Fache, na podstawie tych śladów doszedł
do wniosku, iż mordercą jest właśnie
Langdon. Pomocy bohaterowi udziela
Sophie Noveu, specjalistka od kryptologii,
a równocześnie wnuczka zamordowanego.
Od tego, czy uda im się rozwikłać
pozostawioną przez jej dziadka zagadkę
zależy nie tylko los Langdona, ale
przyszłość świata. To nie żart, bo
zagadka związana jest z Zakonem Syjonu,
który od wieków strzeże tajemnicy
Graala.
Wszystko do tego momentu
wygląda ciekawie, ale potem na przeszkodzie
autorowi stanęły braki w edukacji
historycznej, a może świadoma chęć
przypodobania się różnej maści antyklerykałom,
feministkom, zwolennikom teorii spiskowych
i miłośnikom poprawności politycznej.
Taki koktajl nie może wróżyć niczego
dobrego. W efekcie bowiem brednia
goni brednię. To, co autor podaje
jako rzekome fakty historyczne, w
99% nie ma nic wspólnego z historią.
Na dodatek książka napisana jest niechlujnie.
Autor miejscami sam sobie zaprzecza.
Czerpie garściami z pseudonaukowych
powieści na temat Graala. Żeby nie
być gołosłownym trochę najbardziej
rażących mnie osobiście przykładów.
Zakon Syjonu powstał
w 1956 roku w Paryżu. Dorobił sobie
naturalnie fantastyczną legendę, którą
można z łatwością znaleźć w internecie.
Autor korzysta z niej tak jak mu wygodnie.
Przykładowo na stronie 411 możemy
znaleźć listę wielkich mistrzów zakonu.
Brown nawet nie zachował jej w kształcie,
który wymyślono w Zakonie Syjonu.
Pominął zupełnie początek listy, tzn.
lata 1118-1188, gdy wielkimi mistrzami
Zakonu Syjonu mieli być rzekomo wielcy
mistrzowie templariuszy. Swoją drogą
ostatni na tej liście zginął w 1189
roku, więc datacja pozostawia sporo
do życzenia (nie pierwszy zresztą
raz i nie ostatni). Nie mówiąc już
o tym, że Gerard z Ridefort, bo o
nim mowa, reprezentował sobą to co
najgorsze w ówczesnym chrześcijaństwie,
czyli zaciekłą nienawiść do niewiernych,
połączoną z arogancją i odwagą nie
tyle nawet graniczącą z głupotą, ile
będącą jej emanacją. Odegrał złowieszczą
rolę w wydarzeniach roku 1187 roku,
które doprowadziły do zdobycia Królestwa
Jerozolimskiego przez Saladyna. Dziwnych
poprzedników dobiera sobie doprawdy
Zakon Syjonu.
Zapędziłem się w poboczny
wątek, a miało być o historii Zakonu
Syjonu. Z sobie tylko wiadomych powodów
Brown dowolnie modyfikuje listę wielkich
mistrzów od XVI stulecia począwszy,
wybierając nazwiska według sobie tylko
znanego klucza. Niby jego prawo -
zwłaszcza że sama lista jest przecież
od początku do końca zmyślona - ale
mógł się przy tym kierować np. próbą
jej racjonalizacji. Przecież taki
Rene d'Anjou miał w 1418 roku, kiedy
to rzekomo miał zostać wielkim mistrzem
Zakonu Syjonu, zaledwie 9 lat. Naturalnie
możemy w sieci znaleźć wyjaśnienie:
faktyczną władzę sprawował regent,
jego wuj. Wszystko to jednak nie budzi
najmniejszego zaufania: skoro wielki
mistrz był obieralny, a nie dziedziczny,
po co wybiera się dziecko, które i
tak nie może sprawować funkcji?
Brown przyjął - w ślad
za twórcami legendy Zakonu Syjonu
- że Zakon powstał w 1099 roku, a
jego założycielem był Gottfryd z Bouillon,
"późniejszy król Jerozolimy".
Tyle tylko, że Godfryd z Bouillon
nigdy nie był królem Jerozolimy -
był słabym człowiekiem i lojalnym
sługą Kościoła, przyjął więc tylko
skromny tytuł Obrońcy Grobu Świętego.
Rzekomej tajemnicy przechowywanej
w jego rodzie nic nie zagrażało, gdyż
Gotfryd miał młodsze rodzeństwo. Po
śmierci Gotfryda to właśnie jego brat,
Baldwin z Lotaryngii, objął władzę
w Królestwie Jerozolimskim. To Baldwin
koronował się na pierwszego króla
jerozolimskiego. On nie okazywał słabości
wobec Kościoła.
W książce opartej na
teoriach spiskowych obowiązkowo musieli
pojawić się templariusze. Przytoczę
złośliwie opinię wypowiedzianą przez
jednego z bohaterów "Wahadła
Foucaulta" Umberto Eco: "szaleniec
prędzej czy później zawsze wyciąga
z rękawa templariuszy." Żeby
choć autor znał historię templariuszy.
Tymczasem możemy przeczytać: "Znaleźli
się oni w Ziemi Świętej podczas drugiej
wyprawy krzyżowej i zwrócili się do
króla Baldwina II, by zezwolił im
na czuwanie nad bezpieczeństwem pielgrzymów
na drogach". Tyle tylko, że zakon
ten powstał w Jerozolimie około 1120
roku (wprawdzie jeden z kronikarzy,
Wilhelm z Tyru, zapisał, iż bractwo
powstało w 1118 roku, a król Baldwin
II wyznaczył im kwaterę w swoim pałacu
w meczecie Al-Aksa, który krzyżowcy
uważali za dawną Świątynią Salomona,
ale dokumenty dowodzą czego innego),
czyli związany był od początku z Ziemią
Świętą. Natomiast podczas drugiej
krucjaty, czyli w 1147 roku, templariusze
otrzymali od papieża prawo do noszenia
na płaszczach czerwonego krzyża. Baldwin
II zmarł w 1131 roku, a zatem nie
mógłby im nadać niczego w czasie II
krucjaty.
Templariusze swą wysoką
pozycję i przywileje zawdzięczali
możnym protektorom i to z kręgów wojującego
katolicyzmu, że tak to ujmę. Największym
orędownikiem zakonu był Bernard z
Clairvoux, który widział w templariuszach
narzędzie dla pognębienia niewiernych.
Oto mały wyjątek z jego pism: "Nie
należałoby zabijać pogan, gdyby można
było w jakiś inny sposób przeszkodzić
im w zbytnim niepokojeniu i uciskaniu
wiernych. Ale na razie najlepszym
rozwiązaniem jest zabijanie".
Papiestwo przychyliło się do jego
stanowiska w kwestii legalizacji zakonu
rycerskiego, pomimo głosów krytyki.
Pojawienie się templariuszy było kolejnym
- po krucjatach - przykładem odejścia
Kościoła od tendencji pacyfistycznych,
obecnych w chrześcijaństwie od jego
początków. Nie wszystkim się to podobało
i dlatego zakony rycerskie od początku
miały w Kościele wielu wrogów, którzy
uważali, iż duchowni nie powinni przelewać
krwi bliźnich, i którym idea zakonu
rycerskiego wydawała się nikczemna
(wbrew wielu antyklerykałom, w gronie
Kościoła byli też przeciwnicy nawracania
"ogniem i mieczem"). Tym
bardziej że ponadto zyskały uprzywilejowaną
pozycję. Nie tylko templariusze.
Sam koniec zakonu templariuszy
również został przedstawiony kłamliwie.
To nie papież Klemens V był inicjatorem
aresztowania templariuszy, tylko kierowany
chciwością król Francji Filip IV Piękny.
Z tego względu 13 października 1307
roku aresztowania objęły wyłącznie
Francję. Barwny opis rzekomego listu
papieża to jedynie fikcja literacka,
bo w rzeczywistości papież nawet sprzeciwiał
się działaniom króla Francji i jak
mógł opóźniał postępowanie przeciw
templariuszom. Wreszcie nie miał innego
wyjścia i ogłosił kasatę Zakonu, lecz
go nie potępił, co rozsierdziło Filipa
IV Pięknego.
W końcu autor chyba
sam się pogubił we własnych wymysłach
na temat historii templariuszy, bo
na stronie 534 stwierdził, że kaplica
Rosslyn została w 1446 roku zbudowana
właśnie przez templariuszy. Ja bardzo
przepraszam, ale jakoś umknęła mi
część historii zakonu zatytułowana
"Templariusze. Reaktywacja".
Przecież, według autora, pamiętnego
13 października 1307 roku w całej
Europie aresztowano templariuszy.
Kolejny punkt krytyki
książki to temat polowań na czarownice.
Ile na ten temat wyprodukowano bredni,
to się w głowie nie mieści. Autor
wpisuje się w ten nurt doskonale.
Polowania na czarownice to polowania
na wszystkich, którzy w rozumieniu
współczesnych parali się magią. Nie
tylko zatem na kobiety, ale także
na mężczyzn, choć zgoda, że kobiety
znacznie częściej padały ofiarami.
Wcale jednak nie przez wzgląd na swoje
rzekome "wolnomyślicielstwo",
a ze względu na zawiść sąsiadów, czy
nawet rodziny (bywały wręcz sytuacje,
gdy dzieci denuncjowały rodziców).
Czasy były ciężkie, więc - jak w każdym
okresie historii - szukano winnych.
Liczba rzekomo zamordowanych kobiet
jest już zupełnie wyssana z palca.
Nawet nie warta polemiki. Gorzej,
że winę za ich śmierć zrzuca się na
Kościół. Prawda może zaboleć niektórych
antyklerykałów: większość polowań
na czarownice rozpętywały osoby świeckie,
większość wyroków śmierci zapadła
w świeckich instancjach i co więcej,
polowania na czarownice przybrały
większe rozmiary w krajach protestanckich,
a nie katolickich. Tak, tak szanowni
antyklerykałowie, taki Kalwin wprowadził
w Genewie system terroru, na który
niejeden z inkwizytorów spoglądał
z zazdrością.
Brown zupełnie po dyletancku
potraktował temat krzyża pisząc na
stronie 186: "Główka krzyża miała
kształt nie tradycyjnego chrześcijańskiego
krzyża o dłuższym pionowym drzewcu,
lecz krzyża w planie kwadratu - o
wszystkich ramionach tej samej długości
- który datował się na dobre 1500
lat przed Chrystusem. Taki krzyż nie
miał żadnych związków z chrześcijańskim
ukrzyżowaniem, które ma dłuższy krzyż
łaciński wymyślony przez Rzymian jako
narzędzie tortur." No cóż, ten
krzyż o równych ramionach to krzyż
grecki, stosowany przez chrześcijan
na Wschodzie. To, że popularny wśród
chrześcijan na Zachodzie krzyż nosi
nazwę łacińskiego nie oznacza jeszcze,
że wymyślili go Rzymianie. Właściwie
nie ma pewności, kto i kiedy wymyślił
ukrzyżowanie. Znane było jednak już
wcześniej, zanim stało się popularną
formą karania w Imperium Rzymskim.
Stosowali je już Grecy. Przykładowo
w 332 roku p.n.e. po zdobyciu Tyru,
Aleksander Macedoński kazał ukrzyżować
2000 jego mieszkańców. Do krzyżowania
używano krzyży o różnym kształcie
(w czasach Chrystusa popularny był
zwłaszcza krzyż w kształcie litery
T, który później nosili na płaszczach
bracia służebni w Zakonie Krzyżackim),
a czasami krzyżowano po prostu na
drzewach lub słupach. Nie wiadomo
do końca, na jakim krzyżu zamęczono
Chrystusa. Krzyż jako symbol chrześcijaństwa
zaczął funkcjonować dopiero w III
wieku, kiedy zaginęła już pamięć o
tym, jak wyglądało dokładnie narzędzie
kaźni Chrystusa. Co ciekawe, wiele
najstarszych wyobrażeń posługiwało
się właśnie krzyżem greckim.
Na koniec zostawiłem
kwestie religijne. To, czy ktoś współcześnie
uważa Chrystusa za Boga, czy też nie,
to jego sprawa. Jednak pierwsi chrześcijanie
za swoją wiarę ginęli. Oni uznawali
boskość Chrystusa. Nawet jeśli pominiemy
przekazy źródłowe i przyjmiemy że
zostały spreparowane, to na przeszkodzie
stanie nam logika. Bo jak to jest,
że pojawia się Konstantyn, narzuca
chrześcijanom uznanie boskości Chrystusa
i oni to przyjmują bez sprzeciwu?
Wcześniej były tysiące męczenników,
a teraz już nikt nie chce bronić swych
przekonań? Dodajmy dla jasności, że
bzdurą jest teza książki, jakoby chrześcijaństwo
stało się za Konstantyna religią panującą.
Stało się nią dopiero za cesarza Teodozjusza
w końcu IV wieku. Konstantyn uczynił
chrześcijaństwo jedynie religią równouprawnioną
w stosunku do innych i zakończył prześladowania.
Zostałby jeszcze drobiazg,
który wprawił mnie jednak w osłupienie
i zacząłem się zastanawiać, czy autor
jest aż tak głupi, czy też właśnie
daje do zrozumienia, iż wszystko co
pisze to taki stek bzdur, że nie warto
go nawet przez moment traktować poważnie.
Dowiedziałem się bowiem ni mniej,
ni więcej, że Walt Disney "poświęcił
całe życie na opowiadanie historii
Graala przyszłym pokoleniom."
A dalej jeszcze zabawniej: "Większość
ukrytych przekazów Disneya dotyczyła
religii, mitu pogańskiego i historii
zdegradowanej Wielkiej Bogini."
To straszne, bo ja zawsze sądziłem,
że to tylko rozrywka dla dzieci. Nie
zawsze zresztą najwyższej jakości.
Wychodzi na jaw ułomność mojego umysłu.
Muszę chyba poważnie zgłębić problem
związków kaczora Donalda i psa Pluto
z kultami pogańskimi. Być może właśnie
dlatego zawsze bardziej lubiłem królika
Bugsa. Nie miał ukrytych przekazów.
Wyprodukowałem długi
elaborat (a to przecież jedynie przykłady!),
by wreszcie stwierdzić, że ta książka
to chaotyczny i niespójny zbiór dość
dziwacznych koncepcji, które zostały
wplecione w słabiutką intrygę sensacyjną,
rażącą dłużyznami. Zapewne kontrowersyjne
tezy miały zapewnić jej darmową reklamę
- wszystkie te protesty oburzonych!
- i przyczynić się do wzrostu sprzedaży.
Ten cel został osiągnięty. Jak nisko
można upaść, aby się sprzedać? Spotkałem
się kiedyś z dość oryginalną definicją
twórczości postmodernistycznej: autor
wymiotuje na poły przetrawionymi fragmentami
tego, co wcześniej spożył. W związku
z tym Dan Brown z pewnością powinien
zmienić dietę.
|
|