Strona główna Recenzje
Recenzje

Strona główna
Recenzje
Napisz do mnie !

 
   
Recenzje Karola
Dan Brown:
"Kod Leonarda da Vinci"
Rozczarowanie. Tak najkrócej mógłbym zrecenzować tę powieść. Na okładce zabrakło ostrzeżenia - podobnego do tych umieszczanych na pudełkach papierosów - "Minister zdrowia ostrzega, że w przypadku osób inteligentnych i wykształconych lektura może prowadzić do gwałtownych skoków ciśnienia wywołanych irytacją, co może niekorzystnie odbić się na ogólnym samopoczuciu, a w przypadku długotrwałego kontaktu z powieścią nawet do zmian patologicznych. Książka rekomendowana wyłącznie dla małointeligentnych antyklerykałów."

Sama intryga zapowiadała się interesująco. W Luwrze zostało popełnione morderstwo. Ofiarą jest Jacques Sauniere. Policja wzywa na miejsce zbrodni przebywającego akurat w Paryżu Roberta Langdona. Langdon miał się tego dnia spotkać z kustoszem. Na miejscu zbrodni Sauniere pozostawił rysunki i napisy wykonane w ostatnich chwilach swego życia częściowo własną krwią. Mają one pomóc w odkryciu zagadki jego morderstwa. Langdon nawet się nie domyśla, że kapitan policji, Bezu Fache, na podstawie tych śladów doszedł do wniosku, iż mordercą jest właśnie Langdon. Pomocy bohaterowi udziela Sophie Noveu, specjalistka od kryptologii, a równocześnie wnuczka zamordowanego. Od tego, czy uda im się rozwikłać pozostawioną przez jej dziadka zagadkę zależy nie tylko los Langdona, ale przyszłość świata. To nie żart, bo zagadka związana jest z Zakonem Syjonu, który od wieków strzeże tajemnicy Graala.

Wszystko do tego momentu wygląda ciekawie, ale potem na przeszkodzie autorowi stanęły braki w edukacji historycznej, a może świadoma chęć przypodobania się różnej maści antyklerykałom, feministkom, zwolennikom teorii spiskowych i miłośnikom poprawności politycznej. Taki koktajl nie może wróżyć niczego dobrego. W efekcie bowiem brednia goni brednię. To, co autor podaje jako rzekome fakty historyczne, w 99% nie ma nic wspólnego z historią. Na dodatek książka napisana jest niechlujnie. Autor miejscami sam sobie zaprzecza. Czerpie garściami z pseudonaukowych powieści na temat Graala. Żeby nie być gołosłownym trochę najbardziej rażących mnie osobiście przykładów.

Zakon Syjonu powstał w 1956 roku w Paryżu. Dorobił sobie naturalnie fantastyczną legendę, którą można z łatwością znaleźć w internecie. Autor korzysta z niej tak jak mu wygodnie. Przykładowo na stronie 411 możemy znaleźć listę wielkich mistrzów zakonu. Brown nawet nie zachował jej w kształcie, który wymyślono w Zakonie Syjonu. Pominął zupełnie początek listy, tzn. lata 1118-1188, gdy wielkimi mistrzami Zakonu Syjonu mieli być rzekomo wielcy mistrzowie templariuszy. Swoją drogą ostatni na tej liście zginął w 1189 roku, więc datacja pozostawia sporo do życzenia (nie pierwszy zresztą raz i nie ostatni). Nie mówiąc już o tym, że Gerard z Ridefort, bo o nim mowa, reprezentował sobą to co najgorsze w ówczesnym chrześcijaństwie, czyli zaciekłą nienawiść do niewiernych, połączoną z arogancją i odwagą nie tyle nawet graniczącą z głupotą, ile będącą jej emanacją. Odegrał złowieszczą rolę w wydarzeniach roku 1187 roku, które doprowadziły do zdobycia Królestwa Jerozolimskiego przez Saladyna. Dziwnych poprzedników dobiera sobie doprawdy Zakon Syjonu.

Zapędziłem się w poboczny wątek, a miało być o historii Zakonu Syjonu. Z sobie tylko wiadomych powodów Brown dowolnie modyfikuje listę wielkich mistrzów od XVI stulecia począwszy, wybierając nazwiska według sobie tylko znanego klucza. Niby jego prawo - zwłaszcza że sama lista jest przecież od początku do końca zmyślona - ale mógł się przy tym kierować np. próbą jej racjonalizacji. Przecież taki Rene d'Anjou miał w 1418 roku, kiedy to rzekomo miał zostać wielkim mistrzem Zakonu Syjonu, zaledwie 9 lat. Naturalnie możemy w sieci znaleźć wyjaśnienie: faktyczną władzę sprawował regent, jego wuj. Wszystko to jednak nie budzi najmniejszego zaufania: skoro wielki mistrz był obieralny, a nie dziedziczny, po co wybiera się dziecko, które i tak nie może sprawować funkcji?

Brown przyjął - w ślad za twórcami legendy Zakonu Syjonu - że Zakon powstał w 1099 roku, a jego założycielem był Gottfryd z Bouillon, "późniejszy król Jerozolimy". Tyle tylko, że Godfryd z Bouillon nigdy nie był królem Jerozolimy - był słabym człowiekiem i lojalnym sługą Kościoła, przyjął więc tylko skromny tytuł Obrońcy Grobu Świętego. Rzekomej tajemnicy przechowywanej w jego rodzie nic nie zagrażało, gdyż Gotfryd miał młodsze rodzeństwo. Po śmierci Gotfryda to właśnie jego brat, Baldwin z Lotaryngii, objął władzę w Królestwie Jerozolimskim. To Baldwin koronował się na pierwszego króla jerozolimskiego. On nie okazywał słabości wobec Kościoła.

W książce opartej na teoriach spiskowych obowiązkowo musieli pojawić się templariusze. Przytoczę złośliwie opinię wypowiedzianą przez jednego z bohaterów "Wahadła Foucaulta" Umberto Eco: "szaleniec prędzej czy później zawsze wyciąga z rękawa templariuszy." Żeby choć autor znał historię templariuszy. Tymczasem możemy przeczytać: "Znaleźli się oni w Ziemi Świętej podczas drugiej wyprawy krzyżowej i zwrócili się do króla Baldwina II, by zezwolił im na czuwanie nad bezpieczeństwem pielgrzymów na drogach". Tyle tylko, że zakon ten powstał w Jerozolimie około 1120 roku (wprawdzie jeden z kronikarzy, Wilhelm z Tyru, zapisał, iż bractwo powstało w 1118 roku, a król Baldwin II wyznaczył im kwaterę w swoim pałacu w meczecie Al-Aksa, który krzyżowcy uważali za dawną Świątynią Salomona, ale dokumenty dowodzą czego innego), czyli związany był od początku z Ziemią Świętą. Natomiast podczas drugiej krucjaty, czyli w 1147 roku, templariusze otrzymali od papieża prawo do noszenia na płaszczach czerwonego krzyża. Baldwin II zmarł w 1131 roku, a zatem nie mógłby im nadać niczego w czasie II krucjaty.

Templariusze swą wysoką pozycję i przywileje zawdzięczali możnym protektorom i to z kręgów wojującego katolicyzmu, że tak to ujmę. Największym orędownikiem zakonu był Bernard z Clairvoux, który widział w templariuszach narzędzie dla pognębienia niewiernych. Oto mały wyjątek z jego pism: "Nie należałoby zabijać pogan, gdyby można było w jakiś inny sposób przeszkodzić im w zbytnim niepokojeniu i uciskaniu wiernych. Ale na razie najlepszym rozwiązaniem jest zabijanie". Papiestwo przychyliło się do jego stanowiska w kwestii legalizacji zakonu rycerskiego, pomimo głosów krytyki. Pojawienie się templariuszy było kolejnym - po krucjatach - przykładem odejścia Kościoła od tendencji pacyfistycznych, obecnych w chrześcijaństwie od jego początków. Nie wszystkim się to podobało i dlatego zakony rycerskie od początku miały w Kościele wielu wrogów, którzy uważali, iż duchowni nie powinni przelewać krwi bliźnich, i którym idea zakonu rycerskiego wydawała się nikczemna (wbrew wielu antyklerykałom, w gronie Kościoła byli też przeciwnicy nawracania "ogniem i mieczem"). Tym bardziej że ponadto zyskały uprzywilejowaną pozycję. Nie tylko templariusze.

Sam koniec zakonu templariuszy również został przedstawiony kłamliwie. To nie papież Klemens V był inicjatorem aresztowania templariuszy, tylko kierowany chciwością król Francji Filip IV Piękny. Z tego względu 13 października 1307 roku aresztowania objęły wyłącznie Francję. Barwny opis rzekomego listu papieża to jedynie fikcja literacka, bo w rzeczywistości papież nawet sprzeciwiał się działaniom króla Francji i jak mógł opóźniał postępowanie przeciw templariuszom. Wreszcie nie miał innego wyjścia i ogłosił kasatę Zakonu, lecz go nie potępił, co rozsierdziło Filipa IV Pięknego.

W końcu autor chyba sam się pogubił we własnych wymysłach na temat historii templariuszy, bo na stronie 534 stwierdził, że kaplica Rosslyn została w 1446 roku zbudowana właśnie przez templariuszy. Ja bardzo przepraszam, ale jakoś umknęła mi część historii zakonu zatytułowana "Templariusze. Reaktywacja". Przecież, według autora, pamiętnego 13 października 1307 roku w całej Europie aresztowano templariuszy.

Kolejny punkt krytyki książki to temat polowań na czarownice. Ile na ten temat wyprodukowano bredni, to się w głowie nie mieści. Autor wpisuje się w ten nurt doskonale. Polowania na czarownice to polowania na wszystkich, którzy w rozumieniu współczesnych parali się magią. Nie tylko zatem na kobiety, ale także na mężczyzn, choć zgoda, że kobiety znacznie częściej padały ofiarami. Wcale jednak nie przez wzgląd na swoje rzekome "wolnomyślicielstwo", a ze względu na zawiść sąsiadów, czy nawet rodziny (bywały wręcz sytuacje, gdy dzieci denuncjowały rodziców). Czasy były ciężkie, więc - jak w każdym okresie historii - szukano winnych. Liczba rzekomo zamordowanych kobiet jest już zupełnie wyssana z palca. Nawet nie warta polemiki. Gorzej, że winę za ich śmierć zrzuca się na Kościół. Prawda może zaboleć niektórych antyklerykałów: większość polowań na czarownice rozpętywały osoby świeckie, większość wyroków śmierci zapadła w świeckich instancjach i co więcej, polowania na czarownice przybrały większe rozmiary w krajach protestanckich, a nie katolickich. Tak, tak szanowni antyklerykałowie, taki Kalwin wprowadził w Genewie system terroru, na który niejeden z inkwizytorów spoglądał z zazdrością.

Brown zupełnie po dyletancku potraktował temat krzyża pisząc na stronie 186: "Główka krzyża miała kształt nie tradycyjnego chrześcijańskiego krzyża o dłuższym pionowym drzewcu, lecz krzyża w planie kwadratu - o wszystkich ramionach tej samej długości - który datował się na dobre 1500 lat przed Chrystusem. Taki krzyż nie miał żadnych związków z chrześcijańskim ukrzyżowaniem, które ma dłuższy krzyż łaciński wymyślony przez Rzymian jako narzędzie tortur." No cóż, ten krzyż o równych ramionach to krzyż grecki, stosowany przez chrześcijan na Wschodzie. To, że popularny wśród chrześcijan na Zachodzie krzyż nosi nazwę łacińskiego nie oznacza jeszcze, że wymyślili go Rzymianie. Właściwie nie ma pewności, kto i kiedy wymyślił ukrzyżowanie. Znane było jednak już wcześniej, zanim stało się popularną formą karania w Imperium Rzymskim. Stosowali je już Grecy. Przykładowo w 332 roku p.n.e. po zdobyciu Tyru, Aleksander Macedoński kazał ukrzyżować 2000 jego mieszkańców. Do krzyżowania używano krzyży o różnym kształcie (w czasach Chrystusa popularny był zwłaszcza krzyż w kształcie litery T, który później nosili na płaszczach bracia służebni w Zakonie Krzyżackim), a czasami krzyżowano po prostu na drzewach lub słupach. Nie wiadomo do końca, na jakim krzyżu zamęczono Chrystusa. Krzyż jako symbol chrześcijaństwa zaczął funkcjonować dopiero w III wieku, kiedy zaginęła już pamięć o tym, jak wyglądało dokładnie narzędzie kaźni Chrystusa. Co ciekawe, wiele najstarszych wyobrażeń posługiwało się właśnie krzyżem greckim.

Na koniec zostawiłem kwestie religijne. To, czy ktoś współcześnie uważa Chrystusa za Boga, czy też nie, to jego sprawa. Jednak pierwsi chrześcijanie za swoją wiarę ginęli. Oni uznawali boskość Chrystusa. Nawet jeśli pominiemy przekazy źródłowe i przyjmiemy że zostały spreparowane, to na przeszkodzie stanie nam logika. Bo jak to jest, że pojawia się Konstantyn, narzuca chrześcijanom uznanie boskości Chrystusa i oni to przyjmują bez sprzeciwu? Wcześniej były tysiące męczenników, a teraz już nikt nie chce bronić swych przekonań? Dodajmy dla jasności, że bzdurą jest teza książki, jakoby chrześcijaństwo stało się za Konstantyna religią panującą. Stało się nią dopiero za cesarza Teodozjusza w końcu IV wieku. Konstantyn uczynił chrześcijaństwo jedynie religią równouprawnioną w stosunku do innych i zakończył prześladowania.

Zostałby jeszcze drobiazg, który wprawił mnie jednak w osłupienie i zacząłem się zastanawiać, czy autor jest aż tak głupi, czy też właśnie daje do zrozumienia, iż wszystko co pisze to taki stek bzdur, że nie warto go nawet przez moment traktować poważnie. Dowiedziałem się bowiem ni mniej, ni więcej, że Walt Disney "poświęcił całe życie na opowiadanie historii Graala przyszłym pokoleniom." A dalej jeszcze zabawniej: "Większość ukrytych przekazów Disneya dotyczyła religii, mitu pogańskiego i historii zdegradowanej Wielkiej Bogini." To straszne, bo ja zawsze sądziłem, że to tylko rozrywka dla dzieci. Nie zawsze zresztą najwyższej jakości. Wychodzi na jaw ułomność mojego umysłu. Muszę chyba poważnie zgłębić problem związków kaczora Donalda i psa Pluto z kultami pogańskimi. Być może właśnie dlatego zawsze bardziej lubiłem królika Bugsa. Nie miał ukrytych przekazów.

Wyprodukowałem długi elaborat (a to przecież jedynie przykłady!), by wreszcie stwierdzić, że ta książka to chaotyczny i niespójny zbiór dość dziwacznych koncepcji, które zostały wplecione w słabiutką intrygę sensacyjną, rażącą dłużyznami. Zapewne kontrowersyjne tezy miały zapewnić jej darmową reklamę - wszystkie te protesty oburzonych! - i przyczynić się do wzrostu sprzedaży. Ten cel został osiągnięty. Jak nisko można upaść, aby się sprzedać? Spotkałem się kiedyś z dość oryginalną definicją twórczości postmodernistycznej: autor wymiotuje na poły przetrawionymi fragmentami tego, co wcześniej spożył. W związku z tym Dan Brown z pewnością powinien zmienić dietę.

 
Poprzednio odwiedzona strona