Strona główna Recenzje
Recenzje

Strona główna
Recenzje
Napisz do mnie !

 
   
Recenzje Karola
Dan Brown:
"Anioły i demony"
Anioły i demony
Powinienem chyba zacząć od usprawiedliwienia, bo w kilku wcześniejszych recenzjach deklarowałem się jako przeciwnik teorii spiskowych. Tak jest w istocie, ale w swoim czasie jednak lubiłem się zaczytywać powieściami Ludluma. W dziedzinie kreowania spisków zagrażających ludzkości jest, a właściwie był on niedoścignionym mistrzem. Oczywiście na polu fikcji. W gruncie rzeczy zaspokajał jedynie tkwiące w wielu przekonanie o istnieniu najróżniejszych spisków. Przekonanie, które zdaje się mieć wielu zwolenników zwłaszcza w Stanach Zjednoczonych. W końcu "klient nasz pan". Dan Brown postanowił najwyraźniej znaleźć także miejsce dla siebie w tej niszy.

Tak się złożyło, że rzuciło mi się w oczy kilka reklam powieści "Anioły i demony". Kiedy później w księgarni na obwolucie przeczytałem, że jest to mieszanka Ludluma, Cobena i Eco, to skrzywiłem się zdegustowany. Czy twórcy tego typu haseł reklamowych nie powinni czasami najpierw sięgnąć po powieści tych autorów i ich zestawić ze sobą, zanim zaczną wypisywać takie banialuki? Jednak miałem recenzować książkę, a nie formę jej reklamy. W końcu, niezależnie od odbioru, reklama spełniła swoją rolę, bo książka znalazła nabywcę.

Już z obwoluty można się dowiedzieć, że bohaterem powieści jest Robert Langdon, wykładowca z Harvardu. Ponieważ zawodowo zajmował się symboliką iluminatów, organizacji walczącej z chrześcijaństwem, to do niego zwrócił się dyrektor Europejskiego Ośrodka Badań Jądrowych (CERN), kiedy na ciele zamordowanego tam naukowca odkryto wypalony znak iluminatów. Tym sposobem zaczęła się wielka przygoda Roberta Langdona.

Przyznaję, że o iluminatach nigdy wcześniej nie słyszałem. A przynajmniej nie w znaczeniu sekty walczącej z Kościołem. Wiązanie ich z wolnomularstwem wydało mi się naciągane, lecz na wszelki wypadek zajrzałem do internetu. Jest to doskonałe źródło pozyskiwania informacji. Niekoniecznie naturalnie prawdziwych. Byłem nawet zdziwiony, kiedy już na polskich stronach internetowych odnalazłem informacje zbieżne (częściowo) z tym, co pisał Dan Brown o iluminatach. Nie zgłębiałem tematu, bo wystarczył mi fakt, że niektórzy w to wierzą. Celowo napisałem "wierzą", a nie, iż uznałem istnienie iluminatów za dowiedzione. Dla mnie jest to temat z gatunku "kosmici są wśród nas".

Przybywszy do siedziby CERN koło Genewy, Robert Langdon dowiedział się, że problem jest poważny. Zabity był księdzem katolickim, a zatem doskonałym celem dla iluminatów. W dodatku jego przybrana córka (swoją drogą nie mam pojęcia, czy Kościół katolicki dopuszcza adopcję dokonywaną przez księży) oznajmiła, że pracował nad tworzeniem antymaterii. Jego badania były daleko posunięte. Na tyle, iż zgromadził całkiem spore zapasy antymaterii. Tu chyba nie muszę dodawać, co się dzieje, kiedy materia styka się z antymaterią. Wyzwolona w efekcie energia czyni z antymaterii doskonałą broń. Łatwo się domyślić, że morderca zabrał ze sobą pojemnik z antymaterią. Langdon nie chciał jednak początkowo przyjąć do wiadomości, iż morderstwo było naprawdę dziełem iluminatów. Musiał zweryfikować swoją opinię, kiedy okazało się, że celem ataku ma być Watykan. Iluminaci postanowili po wiekach ukrycia objawić się na nowo. Chcieli to zrobić efektownie. Langdon, posługując się swoją wiedzą i zapiskami ukrytymi w traktacie Galileusza, zaczął poszukiwania siedziby iluminatów. Miał na to niewiele czasu. Pośpiech wskazany był też przez wzgląd na 4 porwanych kardynałów, którzy mieli być uśmiercani o określonych godzinach w miejscach będących etapami wędrówki do siedziby iluminatów. Langdon musiał rozwikłać skomplikowaną zagadkę, nie do końca świadom, komu może zaufać i skąd grozi niebezpieczeństwo. Zdrada czaiła się na każdym kroku.

Nie mogę zdradzić więcej, by nie zepsuć przyjemności z lektury. A przyjemności dostarcza podróż po zabytkach Rzymu i ich historii. Nowa interpretacja wielu zabytków barokowej rzeźby też może być interesująca. Może akurat wybór rzeźb Berniniego jako wskazówek iluminatów wywołuje pewne zastrzeżenia, ale rozumiem autora: w Rzymie jest ich po prostu mnóstwo. O ile jednak wielu z tych rzeźb nawet nie kojarzę, o tyle akurat "Ekstaza św. Teresy" jest tak spopularyzowana, iż utkwiła mi w pamięci. Wiem, że niektórym się wszystko kojarzy z seksem, ale może nie posuwajmy się za daleko. Jeśli koś chce widzieć w postaci św. Teresy kobietę wijącą się w orgazmie, to dostrzeże to nawet bez przekłamań autora. Dla tych, którzy czytali książkę, a nie kojarzą rzeźby, specjalnie zamieszczam fotografię. Łatwo się przekonać, że nie jest prawdziwy następujący opis tego dzieła: "przedstawia ono świętą Teresę na plecach, wijącą się w wyginającym jej palce u stóp orgazmie". Czy do podobnym manipulacji posunął się autor przy innych dziełach, trudno orzec, bo nie jestem aż takim znawcą historii sztuki. Zresztą wszystko to można usprawiedliwić starą i wyświechtaną licentia poetica.  
Ekstaza œw. Teresy

Sporą konsternację wywołał inny fragment powieści. Aż nie chce się wierzyć, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach może napisać, że "Komunia Święta została zapożyczona od Azteków". Pal sześć odległość między kontynentami. Co jednak począć z faktem, że początki cywilizacji Azteków datuje się na XIII wiek...

Nudziłem troszeczkę buszując na swoim poletku historycznym i czepiając się drobiazgów, które mogą wprawdzie razić, ale nie muszą rzutować na całościowy odbiór powieści. A całościowo powieść wypada bardzo dobrze. Intryga jest tak zagmatwana, iż tekst czyta się z prawdziwą przyjemnością. A finezja zakończenia. Palce lizać. Rozwiało wiele moich zastrzeżeń co do fabuły. Wszystkie klocki trafiły na swoje miejsce i fragmenty, które budziły zastrzeżenia, teraz ukazane zostały w zupełnie nowym świetle. Maestria. Ech, aż szkoda, że nie mogę tego uzasadnić... Zachęcam gorąco do lektury.

 
Poprzednio odwiedzona strona